Przyznam, że mam dość tych trucizn. Jakich? Tych, które unieruchamiają wrażliwość, narażając na traumy, a intelektualnie nie wnoszą do pragmatyzmu (jakkolwiek go pojmować – w polityce, życiu, w strefie samorealizacji – aktach twórczych) ani potrzebnych witamin, ani wiedzy o witaminach.
Wystarczy spojrzeć przenikliwiej, a już nasuwa się kilka pytań. Dlaczego radość życia u ludzi, którzy zajmują się spekulacjami politycznymi, prognozowaniem, diagnozą czy przekazem treści politycznych jest wielką nieobecną? Radość autentyczna, a nie lukier propagandowy czy maskujący zabieg pokazowy, manipulacyjny. Taka radość bez atrybutów artyzmu cyrkowego wysokiego ryzyka.
A czym jest ten rodzaj dociekań, które jako żywo skupiają się na histerycznej obserwacji rzęsy wypadającej niektórym np. politykom, zresztą wskutek nadmiernie nabożnego zainteresowania nimi − stającymi się z dnia na dzień nowymi bożkami?
A jaki sens ma dociekliwość skupiona na nasłuchach burczenia w brzuchach prawdopodobnych ludojadów, to znaczy tak chętnie za takich uważanych?
Obserwacja rzęsy wypadającej tym niemal bożkom czy nasłuch burczenia głodowego w brzuchach rzekomych ludojadów jest przecież niczym więcej w lżejszej postaci niż zaspokajaniem apetytów na niską ciekawskość, w cięższej zaś – zaspokajaniem apetytów tłumów na czarnowidztwo. Zapomniano o lepszych apetytach?
Apetyt zaś na czarnowidztwo jako taki nie jest naturalny. Ma tę swoistość, że wyrasta na celowo podsycanych lękach. Niepojęte, że może być ulubionym składnikiem menu taki bakcyl, który niszczy to, co żywi szlachetne. Degeneruje to, co wzniosłe, co z prawdy, głębi ducha. Deformuje sygnały płynące ze zdrowej krytyki czy pamięci historii i wizji postępu, możliwości, szans, czyli to wszystko, co wymagałoby najpierw analizy, pogłębienia, konfrontacji i refleksji czy nawet wysiłku korekty, a nie marnotrawienia. A jednak!
Tymczasem można i trzeba się bronić przed defetyzmem, np. stawiając zapory. To zadanie zarówno dla ludzi twórczych, kultury, sztuki, jak i wszystkich, którym zależy na opieraniu się na cennych wartościach, a nie ich karykaturach. Aby zaś pragmatyka na szczytach i w dolinach dopisywała wartościowe rozdziały, trzeba nam tego, co niosłoby pożywne treści płynące z żywej wyobraźni i wiedzy. By były to treści konstruujące postęp.
Kto ponosi odpowiedzialność za ten stan, w którym defetyzm staje się wszędobylski, mimo że jest jednak tak groźnym bakcylem, iż mądrość powinna go odrzucać? Ci, tamci… ONI! Nie przypomina to czegoś już znanego? W takiej sytuacji nie szukać lekarza i leku, znaczyłoby poddać wszystko, co ma sens – temu wszystkiemu, co sensu nie ma.
Emocje i ich tonacje są zaraźliwe – wywołują niekiedy epidemie na skalę globalną. Potwierdzi to każdy psycholog, a zwłaszcza badacz psychologii tłumów.
A tak sobie marzę, by świat dał się zarazić antydefetyzmem. Może wtedy sadzałby na swoich tronach i fotelach postacie sprzyjające najszczytniejszym wartościom: dobru człowieka i natury. Wtedy łatwiej byłoby przedrzeć się wszędzie (nie tylko w niektórych miejscach globu) temu, co godne, co z ducha najlepsze i co może być źródłem harmonijnego rozwoju cywilizacji.
Teraz szans na choćby dystans od jadomanii upatruję w sosie satyry albo merytorycznej krytyki. A właśnie taki dystans jest pilnie potrzebny, aby zyskiwały poparcie rozumne postawy i reakcje.
A jakie leczenie zastosować, gdy czarnowidztwo wywołuje epidemię? Niekonwencjonalna metoda i dziedzina, którą jest homeopatia, opiera się na zasadzie: podobne – podobnym. Zatem defetyzm trzeba by też eksperymentalnie a zgodnie z takimi założeniami – pokonywać defetyzmem. Ile scenariuszy może mieć konkurowanie jednych defetystów z drugimi defetystami? A jakie byłyby wówczas skutki? Najczarniejsze czarnowidztwo, współistnienie różnych odcieni niedowidzenia czy nawet ślepoty!
Konwencjonalna zaś terapia i dziedzina – alopatia, aby przywrócić zdrowie czy je poprawić, stosuje metodę: przeciwne – przeciwnym. Jeśli atakuje bakcyl, trzeba go unicestwić, czyli zaatakować odpowiednim antybiotykiem. Skuteczności tej taktyki sprzyja dobór antybiotyku na podstawie badania bakteriologicznego, w którym określa się stopień wrażliwości i oporności bakcyla na leki. Z leczenia wyklucza się antybiotyki, na które wrogi mikrob jest oporny, inaczej rozmnożyłby się w ciele chorego.
Gdyby zaś zaatakowanemu mikrobami zaaplikowano antybiotyk nie unicestwiający wrogich najeźdźców, a chory, zwalczając ich własnymi mocami biologicznymi, przeżyłby tę inwazję (oraz koszty leczenia), lecz doznałby odczuwalnego uszczerbku na zdrowiu – pewnie zasiliłby zastępy źle leczonych, niedowiarków czy pomstujących na białe służby. Efektem takiej terapii alopatycznej byłaby zatem – niezamierzona, a niełatwa już do leczenia przypadłość. Dlaczego niełatwa? Większość eskulapów leczy chorobę, a nie chorego. Tak mówią przynajmniej: „wyleczę tę grypę, tę infekcję”… Zapewnialiby więc, że i to czarnowidztwo z pomstowaniem wyleczą.
Kto wie, może wyjściem ratunkowym z tak zaawansowanego stanu zatrucia i z wolna postępującej globalizacji defetyzmu – okaże się szukanie na własną rękę i bez błądzenia jedynego antidotum. Jakiego? Jasnowidzów i jasnowidztwa!
Stefania Pruszyńska
Grafika: Mens 2, Stefania Pruszyńska