Nie tłumiąc odruchów wstrętu do licznych niedorzeczności, zwanych nonsensami lub absurdami, i różnych też jawnych czy niejawnych form ich ewolucji bądź przejawów gorliwości w alogicznym ich cywilizowaniu, zawsze sugeruję konieczny wysiłek w ocenie ich genezy, natężenia, zasięgu i znaczenia. I sama zadaję sobie trud w ustaleniu etapu ich pełzania w rzeczywistości: dopiero wstępny, raczej – kontynuacji, może schyłkowy? A takie na przykład uzdrawianie klimatem w kurortach…
Dobry i zdrowy klimat jest cenny. Ceniony i pożądany szczególnie przez zamęczonych miejskimi mrowiskami. A tymczasem miejsce ucieczki: kurort, uzdrowisko, cud naturalnej natury, błyskotka regionu, perła wręcz, jak wyśpiewują slogany reklamowe, jest najczęściej miejscem zurbanizowanym na wzór i podobieństwo nie-perły, nie-uzdrowiska i nie-kurortu. A że swoistość tej rzekomej oazy natury objawia się również opłatami klimatycznymi wymaganymi od złaknionych obiecywanych dóbr przybyszów, trudno zaprzeczyć rozkwitowi nowej myśli marketingowej, który się w tym miejscu dokonuje. Tak, to rozkwit! Jedyny taki możliwy w uzdrowisku!
W uzdrowisku bezwęchowcy mają się lepiej. Utrata węchu nie jest taką właściwością nabytą, która kogokolwiek nią dotkniętego mogłaby chronić przed skutkami wdychania fetorku spalin, lecz jedynie i co najwyżej nieco uprzyjemniającą kontakt z nimi. W kurorcie samochodów bez liku. Spaliny, teraz oczyszczane przez filtry eko różnej maści, mają jednak tyle wspólnego ze zdrowym klimatem, ile wspólnego mają z czystym, ożywczym tlenem i wyczuwanymi przez węchowców upajającymi aromatami natury − kłęby gryzącego dymu na całą okolicę z fabryki chemicznej czy kopcącego z komina domostwa, w którym spala się plastikowe butelki po napojach i inne palne śmieci. A co wspólnego ze spalinami może mieć uzdrawianie?
Hasłami piekło jest wybrukowane. Gdzie czyste powietrze? Gdzie czysta woda? Źródlanej darmo by wyczekiwać w kranach czy poidłach publicznie dostępnych. A jeśli takie w ogóle przyszłyby komu do głowy jako docelowe dobro powszechne, a tymczasowo choćby jako wabik turystyczny, lokalna atrakcja, temu chwały nie odmówię.
Pierwszą zagadką jest szyld uzdrowiska, którym świeci się w oczy na tysiące sposobów. Drugą zagadką są owe opłaty klimatyczne pobierane od przyjezdnych z nie-kurortów i nie-uzdrowisk. Te opłaty to znak rozkwitu nowej myśli marketingowej władz miejscowości-kurortu, jak już oceniłam, i pewnie lokalnej polityki społecznej bądź ekologicznej. Co szczególne − lokalnej władzy bynajmniej nie gardzącej potrząsaniem grosiwem w kieszeni przyjezdnych, którym niestety niełatwo rozstrzygnąć, czym różni się ten kurort od miasta, z którego wyruszyli na wypoczynek i uzdrawianie się naturą. To akurat potrząsanie kieszeniami wczasowiczów zresztą jest subtelne w porównaniu do innych kosztów pobytu, lecz też skupione na walorach prozdrowotnych kurortu, których najczęściej nie sposób dostrzec czy odczuć nawet najbardziej bystrookim i mającym rozeznanie, jak jest gdzie indziej. Żadnemu zaś miejscowemu marketingowi nie przeszkadzają żadne niedostatki w klimacie uzdrowiska czy inne, gdy ma zlecenie na wynoszenie go hasłami reklamowymi pod niebiosa.
Komu zresztą wiadomo albo kto pyta, czy owa opłata klimatyczna czyni go jako przybysza inwestorem w jakieś lepsze widoki klimatyczne na przyszłość, czy ma być li tylko wyrazem jego subordynacji i podtrzymywać lokalną demokrację na zarządzanym przez nią podwórku natury.
Strefy ciszy, ruchu alternatywnego − marzenie czy podszept utopistki? Gdyby demokracja lokalna w miejscowościach uzdrowiskowych, a raczej zwanych uzdrowiskowymi, przecież cenna, zdobyczna, samorządowa jak wszędzie, i odpowiedzialna za powierzone jej zadania, zapragnęła tego, co sprzyjałoby mikroklimatowi i jego ocenie jako doskonały, nie wahałaby się w rozwiązaniu problemów ze spalinami czy hałasem. I rozważałaby wprowadzenie stref ciszy, stref bez ruchu kołowego w wielu miejscach w kurortach. Takich stref w „kurortach nadmorskich”, najlepiej przeze mnie rozpoznanych, wyraźnie brakuje albo jest ich jeszcze bardzo mało. Aż marzy mi się, by pasy nadmorskie, przyplażowe, w okolicy deptaków wreszcie stały się miejscami autentycznego wypoczynku, ukojenia, bliskości z naturą, oddechu czystym powietrzem. Tymczasem przyjezdni z miast: młodzi, starsi, rodziny z dziećmi, kuracjusze ze wskazaniami medycznymi zamiast odczuwać komfort – wszyscy jesteśmy skazani na wdychanie tam spalin, nękanie warkotem silników i nierzadko raczenie nas widokiem nieudacznych bud rozrywkowych, serwujących zresztą na domiar złego każda z nich inną decybelową uciążliwość, w efekcie – męczącą kakofonię.
Te wątpliwe uroki są powszechnie krytykowane, a najlepszym komentarzem sfrustrowanych jest ich ucieczka po chwili pobytu w tych miejscach w jakieś lepsze zakątki czy nad brzeg morza.
Hojna pajda kabaretu, satyry i sztuka w sukurs sezonowym kuracjuszom. Nie samym powietrzem i naturą się żyje, a kiedy te dary są nie takiej jakości, jakiej się pragnie i nadto wiele z tego powodu doskwiera, sztuka i rozrywka na dobrym poziomie − poza wszystkimi swoimi atrybutami − to przecież także znakomite terapeutki.
Artyści występujący na ulicach, promenadach uzdrowisk przyciągają tłumy czy to śpiewem, czy swoimi dziełami albo happeningami. Od kilku lat są coraz bardziej doceniani przez lokalne samorządy i urzędy jako przyjezdni twórcy z innych miast uatrakcyjniający wczasowiczom, kuracjuszom sanatoryjnym i turystom pobyt w miastach-kurortach. W sezonie wypoczywający nad morzem czy w górach bądź nad jeziorami lub w znanych typowych kurortach o charakterze sanatoryjnym mają też do wyboru wiele imprez kulturalnych, firmowanych organizacyjnie przez miejscowe władze bądź stowarzyszenia, biblioteki publiczne czy indywidualnych animatorów kulturalnych, w tym liczne spotkania kameralne z pisarzami, poetami, aktorami, piosenkarzami i innymi twórcami z innych dziedzin czy wystawy, a nawet koncerty i festiwale. Obserwowałam niejednokrotnie, jaką siłę wabienia publiczności wypoczywającej w sezonie letnim nad morzem ma kabaret. Zresztą − jest jakiś lepszy wynalazek na ucieczkę od monotonii i licznych defektów rzeczywistości niż zbiorowa śmiechoterapia na żywo? Hojna zaś pajda sztuki satyrycznej czy pokrewnej to ulubiony deser wyrafinowanych podniebień, potrzebujących do jako takiego strawienia tego, co niestrawne – i szczypty ironii, i kropli sarkazmu, i łyżki demistyfikacji, podanych raz z uśmiechem od ucha do ucha, raz z uśmieszkiem. Albo nawet − z wyszczerzeniem wilczych kłów!
A kiedy prawdziwy cud? Szansę na tak dobrą zmianę wiązałabym z inwestycjami prozdrowotnymi dla kuracjuszy, wczasowiczów i mieszkańców i zarazem przyjaznymi środowisku, które tlą się w mojej wyobraźni: na obrzeżach miejscowości uzdrowiskowej strzeżone i zadaszone parkingi publiczne dla pojazdów spalinowych (obowiązkowe np. dla przyjezdnych samochodami albo też dla firm dostawczych) i w pobliżu – publiczne wypożyczalnie pojazdów elektrycznych, riksz, rowerów. Te obiekty, zarządzane przez inwestorów: gminę, miasto, miasteczko czy wioskę (ekoturystyczną), byłyby dobrą wizytówką-marką miejscowości uzdrowiskowej. Wierząc, że wszystkim zależy na dobrych warunkach wypoczywania, a jednocześnie na ochronie natury dla jej i naszego wspólnego dobra, nie wątpię, że możliwość korzystania z bezpłatnego najmu pojazdu elektrycznego, rikszy, roweru dokonałaby tyle dobrego w środowisku naturalnym uzdrowisk i dla kondycji zdrowotnej wypoczywających przyjezdnych oraz mieszkańców, że można by mówić nawet o cudzie. Wówczas przybysze szukający przyjaznych im warunków wypoczynku w miejscowościach z licznymi strefami ciszy czy wypożyczalniami pojazdów elektrycznych i innych poruszanych siłą mięśni mieliby pewność, że opłata klimatyczna (w kwotach sensownie ustalonych) jest cząstkowym kosztem finansowania zastanego, pożądanego przez nich dobrostanu.
A ileż kolorytu nadałby uzdrowiskom widok kuracjuszy w rikszach, na rowerach! Ileż z tego mogłoby płynąć pożytków dla zdrowia i także nowych pomysłów na estetykę, począwszy od stylistyk tych pojazdów aż po nowe style strojów.
I wraz z pomysłowością ludzką mogłyby się otwierać kolejne drzwi tej odnowy, z sięganiem po dorobek polskiej kultury − ten już stworzony i tworzony we współczesności. Z pięknem natury, osobliwościami klimatycznymi i przyrody miejscowości uzdrowiskowych można bowiem zharmonizować tak wiele wszystkiego, co również ubarwiałoby przybyszom życie towarzyskie, wnosiłoby radość i urozmaicenia odległe od już znanych, a co byłoby czytelne w zapowiedziach na przykład takich: U nas w C. tegoroczny sezon pod znakiem retro, a z innego kurortu sygnalizowane hasłem: Nasze uzdrowisko J. proponuje lato w stylu romantycznym! W kolejnych zaś kurortach zachęcano by: Tego lata P. lansuje rokoko! W K. bawimy się latem w Młodą Polskę!
I niewątpliwie możliwa byłaby także w warunkach takiego wypoczywania przemiana obyczajów na sprzyjające formom grzeczności z wyższych półek kultury.
Absurdalina jednak może jeszcze wiele… A może samorządowa demokracja lokalna w kurortach obierze jakiś inny, nowy kierunek? Najgorszy z mało możliwych, lecz nie dający się wykluczyć z powodu niewiarygodnej skali objawów działania absurdaliny (hormonu niewykrywalnego, więc dotąd nie zbadanego przez naukowców, a przeze mnie intuicyjnie uznanego za pierwszego winowajcę wszelkich niedorzeczności), zakładałby nakładanie kar na licznych gości, urlopowiczów i turystów za wydychanie przez nich dwutlenku węgla – bezwonnego gazu wzmagającego nie tylko lokalny, lecz globalny efekt cieplarniany…
Stefania Pruszyńska
Grafika: NeoBabelion, Stefania Pruszyńska