Na podstawie zapisów w moich Dziennikach kartki z kalendarza: 27 – 29 czerwca 2006 roku.
Poznań nocny w śpiewie i pomruku burzy. Przed Poznańskimi Krzyżami na pl. Adama Mickiewicza poustawiane szare metalowe płoty. W niebo biją smugi światła reflektorów. Na planszy rozwieszonej nad wejściem do Auli Uniwersyteckiej igrają płomienie animowanego ogniska. Głos instruującej stojących na podium, tuż przy Krzyżach, uczestników przygotowywanego na jutro spektaklu – dominuje w dookolnej przestrzeni.
– Niesie aż do kościoła Dominikanów – mówią mi napotkani znajomi, których ten harmider przygotowań do świętowania, stamtąd słyszalny, przyciągnął tutaj, pod pomnik Adama Mickiewicza. Aby i tu zerknąć, co się dzieje Na placu roją się w starannie zapiętych mundurkach dziarskie harcerki i harcerze, krzątający się w wypełnianiu jakichś im tylko znanych zadań. Dowiaduję się, że przyjechali z: Gdańska, Gdyni – Trójmiasta. Tyle zdołali mi powiedzieć, zajęci i przejęci swoją misją.
W tej atmosferze od nowa ożywają obrazy tych tłumów, które niedawno przeszły z poznańskich Jeżyc ze śpiewem: dziewczynek w bieli, bamberek z olbrzymimi jak na małe główki – wieńcami, w pufiastych kolorowych spódnicach, ludzi ze sztandarami kościelnymi, wiernych pamięci dramatu walki i z entuzjazmem uczestniczących w drodze jej uczczenia. To z tej walki przecież, tak odważnej a krwawej, wyrosły nadzieja i wolność.
Ta podniosła aura procesji i ta niebywała moc wspólnoty… Aż duch rósł tak, że mógłby skrzydła rozpiąć i ich tajemnym furkotem dośpiewywać do równie tajemnego rytmu tych setek stóp nowe strofy z nowej rzeczywistości.
Nagłe błyski wzbierającej burzy urywają moje euforyczne zamyślenie w drodze z placu Mickiewicza do kolejnego miejsca, wabiącego mnie słyszalną już z oddali muzyką. Z każdym krokiem równocześnie narasta dźwięk gitary – raz śpiewny-nostalgiczny, raz skłębiony w tak bliskiej mi, a znanej wielu – tonacji buntu. I oto jestem na dziedzińcu przed wejściem do białego klasztornego kościoła Dominikanów. Z lewej strony na podium – sam Leszek Wójtowicz, bard piwniczny, jak go nazwano, jako że przybył z Piwnicy pod Baranami, gdzie ze strunami swojej gitary śpiewa od lat. Wszystkie przygotowane ławeczki zapełnione publicznością wsłuchaną w jego śpiew. Podświetlone podcienia, gromady harcerzy siedzących w kucki, sporo zaciekawionych stojących – to drugi plan widowni.
Leszek Wójtowicz kończy jedną ze swoich piosenek i zaczyna naturalny – na poły poważny, na poły żartobliwy monolog-komentarz. Przypomina stare czasy, gdy to jego piosenka nie została przyjęta na Festiwal Piosenki w Gdańsku: „Obłoki płynęły po niebie/słońce świeciło wspaniale/a obok stał jakiś facet/ze świecącymi medalami… A potem skończyły się żarty… szept jadowity… tiszinu, tiszinu…” [niestety, tekstu tej piosenki nie znajduję w żadnym dostępnym źródle, aby sprawdzić]. Gitara mistrza z emfazą oddaje we władanie słuchaczy dramatyczne tonacje i barwy minionej epoki – te butnej przewagi systemu ucisku w przemarszu w głąb zbuntowanego ducha upokorzonych.
Anegdota tak obecna w opowieściach pieśniarza znakomicie ilustruje tamte czasy, w tym na przykład wizerunek znienawidzonej cenzury – także przecież nękającej twórczość poetycką. Bard przypomina działanie miecza ripost cenzorskich. A ten sięgał niekiedy tak daleko… Leszek Wójtowicz mówi o swoim oporze, a ten w nim był tak uporczywy, że w końcu na własne uszy usłyszał między innymi od cenzora taki oto wywód: „Jak ja mogę panu to dopuścić? To prawie tak, jakby się w moskiewskim mauzoleum nabijano z Matki Boskiej”… Wójtowicz zaraz też stwierdza: „To oczywiste, że klimat tamtych czasów nie wróci”. Do swoich refleksji dołącza portret wpisany w jego pamięć – dr Janiny Garyckiej, artystycznej przewodniczki i współzałożycielki z Piotrem Skrzyneckim Piwnicy pod Baranami. Sięga Wójtowicz także po okruchy z roku 1983, gdy osławiony krakowianin, niepokorny Anioł, jak nazwałam P. Skrzyneckiego, zabrał się z ekipą na festiwal w Arezzo i podczas audiencji Papieżowi Janowi Pawłowi II na Jego słowa: „Pamiętam pana z Krakowa” – spontanicznie wystrzelił: „My Pana Ojca Świętego też pamiętamy z Krakowa”… Wybuch śmiechu na klasztornym dziedzińcu kwituje przytoczony przez Wójtowicza włoski epizod z biografii – nieujarzmionego mistrza Piotra Skrzyneckiego.
Wójtowicza poetyckie śpiewanie trwa. Bard nie ustaje, by przypomnieć wreszcie tę gniewnie refleksyjną o Polsce, Ojczyźnie: „Moją Litanię”: Jaki jeszcze numer mi wytniesz / W którą ślepą skierujesz ulicę / Ile razy palce sobie przytnę / Nim się wreszcie klamki uchwycę; By otworzyć drzwi do Twego serca / Które przeszło już tyle zawałów / Czy nikogo więcej nie obudzą / W Twym imieniu oddane wystrzały”…
Nie opuszcza mnie myśl o Bułacie Okudżawie, Piotrze Wysockim, Jacku Kaczmarskim, Janie Pietrzaku i o wielu innych bardach, których śpiewanie podtrzymywało odwagę, a ta była ceną życia. Bez nich tyle się mogło w nas wszystkich spopielić, tyle mogło zmarnieć. A runęły mury! Bo miały runąć! „Żeby Polska, żeby Polska, żeby Polska była Polską”… – nucę bezgłośnie, przypominając sobie ze stanu wojennego sylwetki odważnych studentów, siedzących ze spuszczonymi nogami na parapetach okien na 10. piętrze akademika i śpiewających do wtóru Pietrzakowi, któremu dali wystawionymi głośnikami panowanie śpiewem na całą okolicę… I tych przystających przechodniów, którzy gestykulowali w ich kierunku w rozochoceniu, zdumieniu i podziwie. Dzielni żacy! choć nieprawdopodobni ryzykanci, tak dodawali ducha i manifestowali swoje poglądy.
Aż tu nagle przetacza się po niebie wielki grzmot. Burza nad Poznaniem rozwija swoje skrzydła. Wiatr przesiewa wonie ciepłej nocy, kwitnących lip. I już roztańczone liście drzew parkowych. I coraz głośniej rozszeptane wielkie krople deszczu. – Bez parasola nie mam szans cieszyć się obfitością i urodą tego żywiołu natury – przekornie oceniam sytuację podczas trwającego spotkania koncertowego z Wójtowiczem. I od razu po ostatnich i mimo niemiłosiernego deszczu długo trwających owacjach na stojąco dla krakowskiego barda − pośpiesznie zmierzam do przystanku autobusowego przy hotelu „Polonez”. Nocne autobusy chyba kursują…
Niespodzianie przy światłach na Solnej zatrzymuje się przy mnie, a właściwie zachodzi mi drogę sympatycznie uśmiechnięty mężczyzna. I nawiązuje rozmowę. Pomyślałam, że także był słuchaczem Wójtowicza, tymczasem okazuje się zaraz, że nie przyjechał do Poznania na uroczystości związane z Czerwcem 1956, lecz na firmową konferencję. Z uśmiechem jednak wyjaśnia: – Chyba nie pamięta mnie pani z Warszawy, Krakowa, a ja panią pamiętam z tych szalonych spotkań na takich koncertach jak ten u dominikanów czy literackich. I zaczyna mówić. Wysłuchuję najpierw z zaciekawieniem, mimo że coraz bardziej zniecierpliwiona, zwłaszcza deszczem, który folguje sobie z jakiejś chmury zawisłej akurat nad nami. Niestety, to monolog uśmiechającego się raz po raz między słowami przyjezdnego do Poznania, którego staram się sobie przypomnieć… Nie przerywa mi tych mąk jakimkolwiek wyjaśnieniem, za to z zacięciem ambitnego prelegenta mówi o szczegółach merytorycznych konferencji. Tak odległych tematycznie od jakiegokolwiek wątku poznańskiego i napomknienia o tych wątkach warszawskich czy krakowskich, że w końcu tracę resztki cierpliwości. Takiej arogancji okazywanej historii, świętowaniu rocznicy wyjątkowych wydarzeń w Poznaniu czy mnie samej w okolicznościach, gdy z twarzy z wolna spływają strużki deszczu, nie mam ochoty znosić ani chwili dłużej. Sygnalizuję to, już zirytowana, pospiesznym choć uprzejmym, lecz chłodnym: do widzenia! i jak szalona zrywam się w biegu, nie oglądając się na nic, wypatrując jedynie jakiejś taksówki.
To był drugi mój rozmówca napotkany po koncercie u dominikanów w moim biegu do przystanku. Choć to dziwne, lecz jego poprzednik napomykał również o konferencji, tyle że związanej z jakimiś wątkami regulacji prawa unijnego dotyczącego niebezpiecznych substancji… Takie już czasy. Unia! Od dwóch lat z Polską…
– Tak zwanego toczącego się normalnym trybem życia nie trzeba zatrzymywać, ono zawsze się samo pochyli na chwilę choćby zadumy – rozmyślam, stojąc już spokojniejsza pod wiatą na przystanku autobusowym wraz z podobnie oczekującymi i zmokniętymi. – To ono: Życie jako takie było tą wymarzoną przez wielu osiągalnością… – ciągnę swoje myśli, jakieś strzępy wspomnień, przystaję na moment z wyrzutem nad moimi wierszami, które ciągle drzemią na kartkach. Nadal jednak nieco zaniepokojona tymi urwanymi przeze mnie zaczepkami? na ulicy po Wójtowiczowym śpiewaniu u dominikanów.
Zadumana, poruszona, rozmyślam jednak o tym, co wyrosło z codzienności z czasów zaborów, późniejszej – zdobycia niepodległości, a po tym zwycięstwie − niepojętej w swym bezmiarze okrucieństw II wojny światowej. Potem zaś z dni tej szarzyzny i biedy lat pięćdziesiątych, o czym tak często mówili moi dziadkowie… W te ich krótkie niekiedy wspominania wsłuchiwałam się z wielką uwagą, zawsze zaciekawiona, głodna pełnej wiedzy, wzburzona ich losem podczas wojny, kiedy to Niemcy wygnali ich z własnej willi, a oni cudem znaleźli lokum w małym pomieszczeniu u dobrych ludzi, w którym w troje z moją matką, wówczas dziewczynką, zamieszkiwali podczas okupacji. Tymczasem Niemcy z wielkim wilczurem mieszkali w willi dziadków. Nieświadomi, że w ogródku jest zakopana ogromna skrzynia ze skarbami – książkami, czasopismami z okresu przedwojnia i wcześniejszej epoki. I innymi cennościami: pamiątkami rodzinnymi czy jakimiś bibelotami… Rozbawiało mnie zawsze to, że oto dziadkowie taką „psotę” zrobili okupantowi…
– Skarby pomnożono, ofiary nie zatracono! – z patosem teraz podsumowuję w poczuciu wdzięczności dla tak wielu za tak wiele uczynionego przez lata rozpaczliwej wspinaczki Polski po to wielkie dobro. To dobro wieszczone przez Mickiewicza, cucone przez Cypriana Kamila Norwida, w natchnieniu zapowiedziane przez Juliusza Słowackiego, hołubione przez pokolenia poetów i wszystkich innych wielkich duchem Polaków… Gdzieś w tym jakiś okruch ode mnie…
Deszcz tymczasem coraz obfitszy. Aż ku mojemu zdumieniu – nagle ustaje. Jednak po kilkunastu minutach pomruki burzy narastają. Są słyszalne nawet w charczącym autobusie starego typu, który mnie, rozżaloną na taką nie w porę aurę, wiezie do domu.
Następnego dnia – 28 czerwca… 50. rocznica powstania poznańskiego Czerwca 1956 roku. Porusza do głębi, że po 50 latach od wydarzeń Czerwca 1956 roku tylu ludzi wraz z kombatantami poznańskiego odważnego zrywu o chleb, prawdę, Boga i wolność, prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej Lechem Kaczyńskim, przywódcami – prezydentami: Republiki Federalnej Niemiec Horstem Köhlerem, Republiki Czeskiej Václavem Klausem, Republiki Węgierskiej László Sólyomem, Republiki Słowacji Ivanem Gašparovičem oraz gośćmi z Białorusi i innych krajów, przedstawicielami Sejmu i Senatu, rządu demokratycznej wolnej Polski i wielkopolskiego urzędu, władz samorządowych Poznania i Wielkopolski, ambasadorami, prezydentami i burmistrzami miast Polski i miast partnerskich, dostojnikami Kościoła, reprezentantami różnych formacji zawodowych i związkowych, wieloma rodakami przybyłymi z innych miast Polski i tysiącami poznaniaków – dało swoją obecnością na placu Adama Mickiewicza żarliwe świadectwo pamięci. Wspólnie czciliśmy bohaterów tamtych wydarzeń. Bohaterów, z których jedni 28 czerwca w 1956 roku poznali ostatnią odpowiedź na swój bunt i wołanie o lepsze jutro – w bezlitosnych kulach, a drudzy przeżyli, lecz później doznawali piekła na ziemi: aresztowań, przesłuchań, uwięzienia i wieloletniego nękania inwigilacją.
Chleb. Przed południem 29 czerwca – chłonę zapach trzech chlebów. Rozdawali je wszystkim napotkanym – rozochoceni i pełni wigoru harcerze. Firma „Fawor” tak uczciła pamięć tych, którzy tu zginęli i walczyli – wypiekła 15 tysięcy bochenków dla żywych spadkobierców duchowej siły krzyczących w 1956 roku na poznańskich ulicach o prawo do życia, prawo do Boga, prawo do wolności, prawdy i godziwego traktowania człowieka i jego pracy.
Dwa z tych bochenków z napisem na nalepce: WOLNOŚCI i CHLEBA 1956-2006 POZNAŃ trafiły z moich rąk do rąk tych, którzy, jak się okazało, nie byli na żadnej z uroczystości 50-lecia Poznańskiego Powstania: taksówkarza i młodego małżeństwa. Trochę speszonych i z żalem wyznających, że nie starcza im czasu na nic więcej niż praca i dom. Nie pytałam o to, lecz pewnie obejrzeli w telewizji transmisję z uroczystości na placu Mickiewicza, jak wielu, których obowiązki zatrzymały w miejscach pracy.
Chleb świętowania, chleb codzienny w domu, chleb o smaku wolności. Okupiony, zdobyty, darowany chleb. Chleb w wolnej Ojczyźnie… Chleb wolność, chleb Ojczyzna…
Stefania Pruszyńska
Poznań, 27 – 29 czerwca 2006 r.
Ilustr. graficzna: Aiz, Stefania Pruszyńska
Wszelkie prawa zastrzeżone