Nie wiem, czy Staszek jeszcze pamięta te limeryki, układane późnymi wieczorami w „Rarytasie”, w którym On, człek niepijący, towarzyszył nam po próbach Teatru Ósmego Dnia. W tym towarzystwie bywali m.in.: Tomasz Szymański – teraz dyrektor Teatru w Gnieźnie, Leszek Raczak – okrakiem pomiędzy Włochami a macierzą, Waldek Leiser − gdzieś w Niemczech, śp. Marek Kirschke, Marek Raczak – daj mu Boże zdrowie i długą jeszcze dyrekcję, Janka Karasińska – de domo, po mężu też potem teatralnym, Sława Baranowska, dziewczę oryginalnej urody. I jeszcze mnóstwo innych ludzi, którzy niech wybaczą mi pominięcie ich imion oraz nazwisk. Siadywaliśmy tam przy piwie albo czymkolwiek.
Raz pewien z Oxfordu bokser
jedząc,
odsuwał na bok ser,
mięsiwo woląc, jednakże
trenera wściekło to tak, że
wołał: jedzcież, bo zje to dog, sir!!!
Obdarowywał nas wtedy Staszek swoimi wierszami ulotnymi, zawsze znajdując stosowny pretekst do dedykacji: były to zwykle mistrzostwa w łyżwiarstwie figurowym. Europy albo świata, bo wtedy, w latach 60., tylko takie bywały transmisje narodowych wydarzeń w polskiej TV, które zresztą cieszyły się zupełnym brakiem naszego zainteresowania. A „wydawał” Staszek limeryki owe na własnej maszynie do pisania, przemyślnie składając je w kilkustronicowe tomiki. Pozostaję przy nadziei, że pani Elżbieta Kalemba-Kasprzak, u której trochę powinno tego być, odważy się je udostępnić szerszej publiczności nie w ramach odbrązowiania ani też tym bardziej szargania świętości, jeno w imię prawdy historyczno-literackiej.
Dzięki Staszkowi paru z nas w ogóle ukończyło studia, a właściwie wszyscy my jego rówieśni. Bo był On wtedy, w latach 60., i zapewne pozostanie w dziejach polonistyki, jedynym studentem, który przeczytał wszystkie lektury i wiedzą swoją dzielił się bardziej niż hojnie z nami profanami.
Spotkania przedegzaminacyjne w ówczesnym mieszkaniu Barańczakostwa przy ul. Kościuszki pamiętać będziemy do końca dni swoich. Zwłaszcza ja, bo pani Zofia, matka Staszka, miała zwyczaj sadzać nas w antraktach na fotel dentystyczny, żeby zajrzeć nam w głębiny jam ustnych, za czym nie przepadałem. W dodatku nie pozwalała palić papierosów w mieszkaniu, więc robiliśmy to ukradkiem. Jeszcze około roku 90., gdy przy jakiejś uroczystej okazji miałem przyjemność spotkać Ją przed uroczystym koncertem w Auli Uniwersyteckiej, w obecności licznej publiki wytknęła głośno: Januszu, nie zapomnę ci tej przepalonej firanki!!!
Był to ciepły dom. Ani pozorna szorstkość Jego siostry Małgosi (po mężu Musierowicz), ani terrorystyczne zapędy pani Zofii – nie były w stanie nas zniechęcić do odwiedzania Staszka. Zresztą On z właściwą sobie bezpośredniością wręcz zmuszał do wspólnych polonistycznych rekolekcji, zwłaszcza przed każdą sesją egzaminacyjną. Ale nie chodziło tylko o egzaminy. Raczej o aurę, jaką Staszek stwarzał wokół siebie, albo raczej dla nas – kolegów z tego samego roku studiów, przyjaciół, znajomych. I pewnie dlatego więcej w tym tekście o mnie i o innych niż o Nim. Staszek, poza ciekawością ludzi i ich spraw, tego, co nas otacza, świata i okolic – przede wszystkim kojarzył mi się będzie z limerykiem w rodzaju:
Raz pewien rzeźnik z Chicago
miał ostry atak lumbago
właśnie, gdy rzezał bawołu…
Więc czekał z bawołem pospołu
aż niemoc opuści ta go.
Do Staszka. Sądzę, że ową sprawność języka niekoniecznie zachowałeś po zajęciach z gramatyki opisowej. Chociaż miałeś wtedy tak podzielną uwagę, że nie tylko zdążyłeś wszystko zanotować z nie zawsze frapujących wywodów prof. Zagórskiego, ale jeszcze potrafiłeś się zdobyć na wydrapanie na stoliku, przy którym siedzieliśmy, aktu strzelistego, który zaczynał się od słów: „O huryso dzika!!!”. Ciekawe, gdzie teraz jest ten stolik…
Janusz Grot
Janusz Grot jest absolwentem filologii polskiej UAM, teatrologiem. Był uniwersyteckim kolegą Stanisława Barańczaka, pracował w lokalnej rozgłośni Polskiego Radia, później przekształconej i nazwanej Radiem Merkury, które współtworzył od początku − jako ceniony w nim dziennikarz. Zakładał Teatr Ósmego Dnia, etatowo redagował pierwszy po „Gazecie Wyborczej” niezależny Dziennik Wielkopolan „Dzisiaj” (1989 – 1991), w którym pracowaliśmy razem. Udało mi się jednak redakcyjnego kolegę przekonać do napisania tekstu o Stanisławie Barańczaku. Przyjął tę propozycję z lekkim zmieszaniem, jako że miał skrupuły, iż Stanisław może się zdziwić, a może być nawet urażony, że oto wyjął ze swojej pamięci właśnie owe limeryki.
Stefania Golenia Pruszyńska
Publikacja z Gazety Autorskiej „IMPRESJee” www.impresjeee.blox.pl, 26 listopada 2006
Fot. archiwalna Stanisława Barańczaka z lat dojrzałej młodości – nieznanego autora, oprac. własne: Stefania Golenia Pruszyńska. Była prezentowana na spontanicznie powstałej wystawie 7 stycznia br. podczas uroczystego spotkania z udziałem przedstawicieli władz UAM, licznego grona profesorów UAM, Prezydenta Poznania, władz samorządowych, aktorów, działaczy kultury, nauczycieli polonistów, absolwentów i studentów filologii polskiej i słowiańskiej, zorganizowanego w Collegium Maius Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu dla uczczenia pamięci zmarłego 26 grudnia 2014 Stanisława Barańczaka.