A że liczy się przecież wspólne zwycięstwo: dobry przykład panowania nad zwierzęciem skorym w każdym gladiatorze i jego sympatyku do obnażenia swych mięsożernych instynktów lub skrajnych depresyjnych talentów kamikadze − dzisiejszy zwycięzco, szanuj pokonanego przeciwnika. Jutro możesz być na jego miejscu. Walka jest tym fenomenem, dla którego z ważnych powodów warto się zmagać, a jej świadkom i widzom − obserwować.
Czy każda? Regionalny patriotyzm kibiców, a mam na myśli zdewiowane jego formy, położył swoje cienie nie tylko na mojej pamięci. W niej pozostały obrazy bulwersujących faktów, których sprawcami byli agresywni kibice czy może raczej chuliganeria kibicowska, stadionowa − poranieni ludzie, zdemolowane pociągi, prymitywne i groźne akty przemocy nie tylko na samym stadionie, lecz także poza nim, po meczu. Dość, że policja angażowała się niejednokrotnie w zapewnienie bezpieczeństwa mieszkańcom miast na ulicy czy w tramwajach, autobusach − na trasach od stadionu we wszystkich kierunkach. Nie wierzę w łagodne baranki kibicowskie, gdy mam naprzeciwko podpitych kibiców, wulgarnych, identyfikowalnych oznakowaniami klubu na czapkach, szarfach, którzy demonstrują stan barbarzyńskiej pewności: do nas świat należy!
A gdy wspomnę także ten dzień dramatu umierania polskiego papieża Jana Pawła II, od nowa powraca obraz, w którym jak w lustrze przeglądają się dwie współczesności. Byłam wtedy pasażerką wieczornego pociągu w Niemczech. Tam tłumy lokalnych rozochoconych kibiców, którym już z głów parował chmiel z piwa, opanowywały pociągi − agresywnym wrzaskiem i arogancją, energicznymi gestami budząc przestrach czy zdumienie podróżnych, przyzwyczajonych do pełnego komfortu bezpieczeństwa i czystości w pojazdach niemieckich kolei. Tymczasem ci młodzi niemieccy kibice tak przeżywali swoje igrzyska, że nie licząc się z nikim i niczym, stawali się nieprzewidywalni. A w tym pociągu było sporo nas, zapłakanych Polaków, nerwowo, w napięciu nasłuchujących z tranzystorowych radyjek − wieści z Rzymu…
Przyznaję, że igrzyska czy mecze w wydaniu współczesnym, w którym kibicowskie prostactwo, akty agresji i wandalizmu przesłaniają rywalizację czysto sportową i odstręczają, nie są i nigdy nie mieściły się w obszarze moich żywych zainteresowań, lecz raczej zaciekawienia jako zjawisko. Nie niosą tego, co uznaję za terytorium, w którym mam jakiekolwiek poczucie wspólnoty w wartościach i treściach. A że ich istnienie jest tak nachalne, wszędobylskie jako element masowej kultury, nie sposób od nich uciec, nawet nie będąc ich widzem na stadionie − zewsząd słyszalne są głosy komentatorów sportowych, płynące z włączonych telewizorów. Wyróżniam jednak dziedziny sportu, które mnie zachwycają, budzą podziw, prawdziwie cieszą: łyżwiarstwo figurowe i gimnastyka artystyczna. Zawodniczki i zawodnicy w tych dyscyplinach walczą swoimi umiejętnościami, talentem, rozwijanymi w zmaganiach ze sobą. Pytam: Czy po takich zawodach jacyś pijani czy będący pod wpływem narkotyków rozbijają stadiony?
Zastanawiam się też nad sensem budowania stadionów i wydawania na nie pieniędzy publicznych. Może lepiej byłoby wielu ufundować telewizory, a w bardziej kameralnej hali czy sali sportowej gościć wybrańców, zaproszonych jako widzów − elitę. Ten obraz chamskich burd na meczach piłkarskich zniechęca nie tylko mnie, za to ostatecznie i nieodwołalnie. Masowe kibicowanie z wielką kulturą okazuje się li tylko projekcją idealistów, z góry skazaną na totalną klęskę. Tak mówi rzeczywistość, w której co agresywniejsi znajdują w kibicowaniu namiastkę walki tresującej adrenalinę. Sport, jego szlachetna sfera, zarasta też z wolna marketingiem, co budzi mój wstręt moralny. Przypomina to jako żywo handel niewolnikami.
Kibicowanie z tłumem ludzi podczas igrzysk drużynowych, na których faworyzowany przez nich człowiek czy drużyna – pokonuje swoją odwagą, wysiłkiem i talentem partnera w walce, czyli przeciwnika, tak samo aspirującego do bycia zwycięskim, nie może usprawiedliwiać burd kibiców. I nie usprawiedliwia. Widzieć wroga w kibicujących przeciwnej stronie meczu czy innej rywalizacji sportowej, dawać upust złości – niepoczytalną i groźną napastliwością – w odwecie za przegraną tych, którym się kibicuje, albo taki wyraz radości, który burzy wszystko, co na drodze czy w pobliżu może być dotykalne i demolowalne, a dla uszu − skutecznie porażającą dawką wulgaryzmów… to dowód niedojrzałości i wielkich jeszcze braków w kulturze osobistej wielu. Można domniemywać, że dla takich kibiców, zwanych pseudokibicami, mecze są jedynie pretekstem do zastępczego odreagowywania stresów i innych emocji czy porachunków spoza stadionu.
A przecież żywioły emocjonalne mogą być inne, bez agresji, wyrażone spontanicznym śpiewem, muzyką bębnów czy trąbek, okrzykami poparcia dla swoich faworytów − wymagającymi na pewno nie mniejszej dawki energii niż te spod znaku przemocy.
Walka szeroko rozumiana jest jednak tym fenomenem, dla którego warto się zmagać, jeśli jej celem są wartościowe zdobycze. Przede wszystkim zaś doskonalić siebie, swoje talenty, zdobywać wiedzę i umiejętności, które podnoszą w rezultacie poziom kultury w ogóle, zmuszając jednych do dorównania kroku drugim. Świadkom i widzom warto taką walkę obserwować, brać z niej przykład, wspierać ją lub wkraczać na jej scenę jako nowy uczestnik. To dobre myślenie, które widać w postawach i gestach wielu walczących. Takie jest silnie obecne w wielu dziedzinach. A właśnie walka i rywalizacja poza płytą stadionów ma nie tylko ogromną przestrzeń, lecz nie do podważenia wielkie znaczenie dla wszystkich.
A że liczy się przecież wspólne zwycięstwo: dobry przykład panowania nad zwierzęciem skorym w każdym gladiatorze i jego sympatyku do obnażenia swych mięsożernych instynktów lub skrajnych depresyjnych talentów kamikadze, dzisiejszy zwycięzco, szanuj pokonanego przeciwnika. Jutro możesz być na jego miejscu.
Stefania Pruszyńska