Zawsze wierzyłam, że szczęśliwy powrót na brzeg lądu, którym jest życie i odzyskane zdrowie, odbywa się w mocnej i słonecznej łodzi. A o tym, że taką łódź można wzmacniać poezją, muzyką i wspólną zabawą − przekonywałam artystyczną biesiadą w ulokowanej pośród lasów i w pobliżu jeziora Kociołek lecznicy w Ludwikowie, stworzonej w budynkach sanatoryjno-szpitalnych z tzw. Staszycówką, cenioną jako obiekt dziedzictwa narodowego częścią zabytkową tego kompleksu.
Był początek lipca, a tutejsza przyroda parkowa i okalający ośrodek sanatoryjny las sosnowy, z gdzieniegdzie wyrosłymi młodymi dębami i innymi drzewami liściastymi − samosiejkami, cieszyły swoim bujnym rozkwitem, barwami dojrzałego polskiego lata i ptasimi nawoływaniami. I koncertowymi świtami każdego, długiego jeszcze, jasnego dnia. W lesie zaskakiwała mnie niekiedy niespodziewanym przejściem czujnie rozglądająca się sarenka, zamierająca nagle w bezruchu i chyżo po chwili umykająca między drzewa, albo strudzony a czujny jeż czy nawet, choć rzadko, przemykający dzik samotnik. Od kilku dni słońce z niebieszczącym się traktem swojej codziennej wędrówki, klarownym, nie smagniętym nawet strzępem obłoku, coraz to bardziej syciło żarem stojące powietrze − upały dawały się nam wszystkim i wszystkiemu co żywe mocno we znaki.
Wspólne biesiadowanie z poezją i muzyką, mające się odbyć w specjalnie urządzonej na tego typu wydarzenia sali widowiskowej ludwikowskiego sanatorium, zaplanowałam na popołudnie − to było optymalne rozwiązanie choćby z uwagi na tryb i godziny terapii czy posiłków i przyjęte w tej placówce zwyczaje. A że o tej porze zazwyczaj skwar nieco łagodnieje, rosły widoki na lepsze samopoczucie gości biesiady.
W zaproszeniach, które podałam na afiszach i zamieściłam na tablicach ogłoszeniowych w budynkach sanatoryjnych, zachęcałam zarówno personel, jak i małych, i dorosłych pacjentów, podobnie jak ja tutaj obdarowanych wszystkim, co pomocne w odzyskiwaniu zdrowia, do przybycia na to spotkanie po zażyciu spaceru dla wzmocnienia sił witalnych w tutejszej urokliwej naturze z czystym powietrzem, nasączonym żywicznym oddechem sosen i woniami ziół łąkowych.
W oczekiwaniu. Z niepokojem wyglądałam biesiadników, a trzeba było jeszcze sprawdzić sprzęt nagłaśniający i do muzycznych emisji, przysparzający mi na finalnym etapie przygotowań nieco strapień, żeby nie rzec − wręcz przykrego poczucia bezsilności. Chmury pomógł mi odegnać pracownik szpitala zajmujący się nie tylko kulturą, lecz także tajemną i, jak się okazało, nieco kapryśną techniką.
Na stoliku przy estradzie leżał już pakiet z wydrukami moich wierszy i siedziały moje trzy porcelanowe laleczki, z którymi się nie rozstawałam − były one bowiem moimi towarzyszkami wypraw po zdrowie, dzielnie mi sekundującymi w trudnych chwilach. To patronki trzech sztuk pięknych.
Zerkałam w kierunku drzwi, ciekawa, kto się w nich pojawi. Nie byłam jakoś nadmiernie stremowana, raczej nieśmiało radowałam się wizją tego popołudnia, głęboko poruszona sympatyczną atmosferą, którą mnie i zaproponowane przeze mnie wydarzenie o charakterze spotkania autorskiego otoczono w ludwikowskiej lecznicy. Biesiadę poetycką wsparła dyrekcja, nie tylko udostępniając piękną przestronną salę z estradą, lecz też wspomagając w przygotowaniach.
Dopiero gdy zawitali moi pierwsi goście i zaczęli zajmować miejsca na widowni, odetchnęłam z ulgą. − Jeszcze jednak tyle miejsc wolnych − myślałam i z nadzieją, i naraz wątpiąc.
− Idą, idą! − nagle któryś z pacjentów zaglądających do sali z emocją solidarną z moim stanem ducha doinformował mnie, pewnie widząc, jak już nie tylko raz po raz i coraz to bardziej wtapiam wzrok w pustkę przy wejściu.
Poetycko i muzycznie. Przybyli całą rozszczebiotaną gromadą pacjenci z oddziału dziecięcego z opiekunkami i opiekunami, przedstawiciele dyrekcji oraz pracownicy szpitala i niektórzy dorośli kuracjusze! Najmłodsi zaraz żywiołowo opanowali miejsca w pierwszych rzędach. Witałam ich wszystkich z nie dającym się ukryć wzruszeniem, tym jednakże z gatunku słonecznych, lecz i w poczuciu… nagłego pogubienia się w scenariuszu.
Na dobry początek i zebranie myśli zagrałam na flecie prostym kilka melodii i improwizacji, a zaraz sięgnęłam po swoje wiersze. Do prezentacji wybrałam ad hoc m.in.: „Cichutko lira we mnie śpiewa”, „Idziesz, Panie Maleńki”, „Na drodze do światła” „Między pokusami”, „Płomień róży”, „Noc z pastwiskami lata” i fraszkę „O chorym kotku Rudasku”.
Przyznam, byłam zaskoczona, że aż tyle zainteresowania może okazywać i takimi brawami obdarować tak niecodzienna publiczność w takich okolicznościach, gdy niemalże wprost po terapeutycznych koniecznościach w czasie krótkiego poobiedniego oddechu i niewielkim spacerze zaszła na to spotkanie.
Dopytywana, opowiedziałam o tym, co ciekawiło moich słuchaczy: jak piszę, kiedy, czy byłam smutna, dlaczego, jak powstawały poszczególne wiersze… Tych pytań było bardzo wiele.
Dzieci zainteresowały się również moimi laleczkami, które rzecz jasna im przedstawiłam, a one obejrzały je z bliska i nawet nadały jednej z nich drugie imię. Te moje trzy „córeczki” − porcelanowe długowłose pięknotki w kapelusikach zabrałam, by nie zostawały same w sali szpitalnej, a też przewidując, że rozgoszczą się na biesiadzie dzieci, zresztą poznane przeze mnie wcześniej podczas krótkiej wizyty na zaproszenie w budynku sanatoryjnym, nieodległym od mojego lokum, równie ciekawej budowli. Jak można się było spodziewać − laleczki skupiły ich uwagę, zwłaszcza dziewczynek, lecz nie na długo.
Wkrótce po tej małej dygresji sytuacyjnej z moimi pięknisiami, najmłodsi słuchacze, podchodząc do mnie, siedzącej przy stoliku, dopominali się już o wydruki moich wierszy i dedykacje. Spontanicznie sygnalizowali, który z nich najbardziej im się podobał i ten otrzymywali z ciepłymi wpisami, i „koniecznie z autografem” − to słowo podkreślali w swoich życzeniach.
− Mam więc pośród was doświadczonych bywalców spotkań literackich i znawców zwyczajów − skomentowałam z zadowoleniem i uznaniem.
A że biesiadnicy, szczególnie zaś gorąco nastoletni i młodsi, wyróżnili swoim aplauzem i opiniami mój wiersz adwentowy, napisany (najpierw naszkicowany) przeze mnie w innym okresie niż poprzedzający święta Bożego Narodzenia: „Idziesz, Panie Maleńki”, zamieszczam go na pamiątkę tego popołudnia w Ludwikowie. I w intencji udostępnienia go do ponadczasowej lektury.
Stefania Pruszyńska
Idziesz, Panie Maleńki…
Idziesz, Panie Maleńki,
z lirą słońca
z czułej źrenicy Ojca
jak płomień cierpliwy
pewny swoich dróg
Idziesz, Panie Maleńki,
a drogi kładą się Tobie
pod stopy kamieniami
ze łzami anioła
śpiewającymi Ciebie
Idziesz, Panie Maleńki,
tęsknotą wołany
do sierocej duszy świata
jak kwiat światła
do wygasłej świątyni
Nadchodzisz, Panie Maleńki,
złożyć cichutko i ufnie
swój sen na sianku
jak motyla z wiecznych łąk
Z miłości wszechmocnego
Z „Lokomotywą” i ptakami w przestworza. W atmosferze, która aż promieniowała najlepszymi mocami myśli i emocji, moje zachęty do współbiesiady znalazły natychmiastowy odzew. Dzieci dały znać, że mogą i także pragną coś pokazać, powiedzieć. Zaproszone, od razu pojawiły się na scenie i wkrótce po wstępnych ustaleniach wspólnie inscenizowaliśmy „Lokomotywę” Tuwima, a co szczególne − z podpowiedziami równie ochoczo angażującej się widowni. Oczywiście, moja reżyseria była intuicyjna czy zdecydowanie empatyczna.
A gdy poetycka lokomotywa odbyła niebywale fascynującą, sceniczną i chóralną podróż, zaproponowałam kolejny temat. I tak oto entuzjastycznie dzieci improwizowały pantomimiczny pokaz ptaków, który odsłonił pomysłowość i talenty niemal baletowe. Nikomu nie zabrakło inwencji, bo oto niektórzy mali artyści nawet w finale sfruwali z estrady w różnych stylach.
Wśród tej gromady moich przemiłych gości znaleźli się wręcz zafascynowani poezją i twórczy, spontaniczni, śmiali i chętni do recytacji nie tylko swoich wierszy, lecz także np. Wisławy Szymborskiej.
Pełne przejęcia, skupienia, lecz też wesołych błysków i migotów prezentacje dziewcząt i chłopców, zarówno mniejszych, jak i większych, zasłużyły na brawa. Gratulowałam więc małym poetom, recytatorom i miłośnikom poezji udanych ich występów, będąc niesłychanie dumna z nich i ich pasji, a także niezwykłych zdolności, w tym wcale nie tak łatwych − scenicznych.
Dzieci Słońca. Ze wzruszeniem – bo to była dla mnie wyjątkowa biesiada – spoglądam na pamiątki z tego popołudnia w Ludwikowie.
Na fotografiach trwają moi sympatyczni goście, którym pragnę powiedzieć:
Byliście wspaniali! Nakarmiliście moje serce i moją duszę Waszą szczerą dobrocią i radością. Cieszę się nadal tym spotkaniem. Zawsze pozostaniecie w mojej gorącej pamięci jako Dzieci Słońca.
Zerknijcie teraz i później po latach na te fotografie, by zawsze móc się choć chwilę uśmiechnąć.
Życzę Wam jak najszybszego powrotu do pełni zdrowia i radowania się życiem, poezją, muzyką i wszystkim, co Wam sprawi satysfakcję.
A tym z Was, którzy zaczęliście pisać wiersze − polecam nieustawanie w doskonaleniu myśli, tworzeniu, by móc zmierzać do osiągania więcej i więcej…
Stefania Golenia Pruszyńska
Autorzy fot. zestawionych: Pracownicy szpitala w Ludwikowie
Na fot. 1 i 2 w pierwszym zestawie fot.: Autorka i goście biesiady poetyckiej w szpitalu w Ludwikowie, 3 lipca 2008 roku
Autor fot. Autorki: Dominik Górny
Na fot.: Stefania Golenia Pruszyńska, 15 lipca 2008 roku