W przedwiosennym słońcu prężyły się tylko nieliczne drzewa, ostałe z tylu wiekowych. A też kilka rachitycznych, wyrosłych zapewne siłami natury później niż pierwsze mieszkanki parku w posiadłości Deierlingów.
W swojej wędrówce w zachodniej części Puszczykówka nie powstrzymałam się, mimo że goniona przez zegary, od nawiedzin szczególnie dla mnie ważnego przyleśnego zakątka – z budynkiem okrytym dachem z czerwonej dachówki, królującym w dawnej posiadłości rodziny Deierlingów.
Po wojnie do prawie połowy lat siedemdziesiątych rezydencja Deierlingów była pierwszą siedzibą szkoły podstawowej w Puszczykówku (oficjalnie: Szkoły Podstawowej nr 2 w Puszczykowie). Gdy szkołę przeniesiono do nowo wybudowanej w centrum Puszczykówka siedziby, będącej jak wiele podobnych plonem akcji rządowej: Tysiąc szkół na tysiąclecie, nadano jej imię Powstańców Wielkopolskich, a w budynku po Deierlingach rozgościło się przedszkole. Obecnie ma tutaj lokum Niepubliczne Przedszkole nr 3 Leśni Przyjaciele w Puszczykowie.
Wypatrując idylli
Ku swemu rozczarowaniu na powitanie zastałam po raz kolejny przygnębiający widok – zamkniętą na zardzewiałą kłódkę zniszczoną rdzą bramę i płot w żałosnym stanie, częściowo zdewastowany.
Brama do byłej mojej pierwszej szkoły w Puszczykówku zamknięta na kłódkę. Zniszczona, zardzewiała… Płot w opłakanym stanie. Drzew coraz mniej.
W przedwiosennym słońcu prężyły się tylko nieliczne drzewa, ostałe z tylu wiekowych. A też kilka rachitycznych, wyrosłych zapewne siłami natury później niż pierwsze mieszkanki parku w posiadłości Deierlingów.
W czasach mojego dzieciństwa, w parku okalającym budynek szkolny od strony frontowej unosiło swoje gałęzie tyle dorodnych i wysokich jodeł z gdzieniegdzie między nimi modrzewiami, wszystkich tak gęsto nasadzonych, że aż było ciemno pod nimi – zadzierałam głowę, by w prześwitach łowić światło nieba. Gęstwinę wzmacniały liczne i wybujałe krzewy na obrzeżach. Spoza tej zieloności darmo by wypatrywać z drogi czy od bramy nawet konturów domu po Deierlingach.
Do szkoły od bramy wiodła aleja. Drzewa po obu jej stronach stały dumnie. Z lewej strony – jodły z modrzewiami, a z prawej – pojedyncze jodły z sosnowatymi, różne drzewa liściaste z najroślejszą z nich brzozą. Jesienią uśmiechały się przy ich pniach różnobarwne kapelusze grzybów.
Do ogrodzenia za drzewami z prawej strony bramy, równoległego do alei, przytulała się leszczyna, najczęściej obwieszona pod koniec każdego września mnóstwem dojrzałych już orzechów, co rusz wysnuwających się z szypułek na ziemię.
Wiosną rozkwitały pośród niskich traw leśne kwiaty – tu i ówdzie niebieściły się dzwonki, nieraz fiołki, w małych kępkach bieliły się stokrotki, żółcieniami szeptały raz po raz kaczeńce, a najczęściej wszędobylski mniszek lekarski, i grały mozaiką różnych ich odcieni całe tuziny innych, każde o swojej porze – aż do późnej jesieni. Wszystkie – samosiejki.
Przebiegały wesołe i zwinne wiewiórki, machając rudymi kitkami na dzień dobry. Nieraz przystawały na tylnych łapkach i unosząc swoje przednie łapki, uważnie mi się przyglądały. Stałam w bezruchu, uśmiechnięta, lecz milcząc, by ich nie płoszyć. A jak koncertowały ptaki! Było ich tyle! Ileż żywej pogody natury czekało na mnie każdego dnia przed samymi lekcjami!
Tutaj ptasie gromady były bardziej liczne niż przy domu. Zimą chodziły po śniegu, kiwając się jak staruszki, wielkie gawrony. Do karmników na parapetach zaglądały skrzętne i urodziwe sikorki, a po okruchy rzucane przez dzieci zlatywały się całe chmary świergotliwych wróbli. A właśnie te małe szarobure skrzydlate od zawsze darzyłam wyjątkową sympatią i uznawałam za niezwykłych nauczycieli co najmniej dwóch sztuk: radosnego witania dnia i wytrwałego a zapobiegliwego przetrwania.
Przywabiały mnie te bajeczne, pełne sekretnych nowinek naturalne światy przyrody przyszkolnego parku – choć to była tylko wysepka, jak wiele innych, w porównaniu z sąsiadującym z nią Wielkopolskim Parkiem Narodowym. Na te wielkie przestrzenie rozśpiewanego lasu z dzikimi ustroniami, w których zaszywały się zające, sarny, dziki, i na przyległe do skrajów lasu kwietne łąki, pełne motyli i innych rozmaitych fruwających, skaczących i smyrgających małych istot, czy na pola urodzajnych zbóż, upstrzonych latem płomiennymi makami i modrymi główkami chabrów – trzeba było wielu godzin wędrówki, o czym się przekonywałam od dawna. Dopiero wakacje umożliwiały wyprawy bez obaw, że nie zdążę powrócić przed zmierzchem.
Kosmos dzieciństwa z ukrytym w nim rajem sosnowym – leśną kołyską przywodzi na myśl tyle postaci, faktów, doświadczeń, zdobyczy, rozpoznań i olśnień… Życie rozbiło wiele tamtych cennych dzbanów. Okruchy rozsypały się w odległe miejsca. Życie nie ustaje jednak w tworzeniu nowych dzbanów – i tych kruchych, scalanych z ocalałych szczątków, i innych, wykuwanych w twardych skałach, a też takich, w których mówi zarazem moc skał i światło, i ciepło ducha ludzkiego – Stefania Pruszyńska
Oprócz dużej bramy, po lewej jej stronie w narożnikowej przyleśnej części płotu znajdowała się mała brama z metalowymi drzwiami, wstawionymi w owalnie zakończoną betonową fasadę. Było to najbardziej tajemnicze dla mnie miejsce. Widziałam podobne bramy na ilustracjach w różnych bajkach, baśniach, tyle że w nich miały one lżejszą konstrukcję i były bardziej kolorowe. Ta nieco straszyła ponurością. Chyba długo była zamknięta. Gdy zniszczono zamek i klamkę, potem kłódkę na łańcuchu, brama pozostawała lekko odemknięta. Kusiła. Wystarczyło odważniej ją uchylić i najpierw zerknąć… Za nią w kierunku budynku szkoły odsłaniała się wąska dróżka, od dawna porzucona, ledwie prześwitująca spod zarastających ją traw i chwastów, biegnąca wzdłuż sąsiadującego z dostojnymi jodłami i modrzewiami – szpaleru obficie kwitnących krzewów jaśminu, bzów i dzikich róż.
Leśna droga
Droga w głąb Wielkopolskiego Parku Narodowego.
Na wprost alei parku przyszkolnego biegła w stronę przeciwną do budynku szkoły najbardziej przeze mnie ulubiona droga leśna. Zawsze, ilekroć po lekcjach stawałam w bramie, wabiła mnie. Nieraz z taką mocą, że musiałam stoczyć ze sobą walkę, aby nie ulec tej nie w porę pokusie. Wędrowałam nią w inne dni tysiące razy i godzin w głąb Wielkopolskiego Parku Narodowego, przystając nieraz na dłużej w wybranych miejscach, aby tam rozmyślać, obserwować, czytać, szkicować albo beztrosko wypoczywać.
Za czasów Andersohnów…
Nijak teraz szukać tutaj nawet tego parku i alei z czasów, gdy szkołą podstawową urządzoną po wojnie w dawnej rezydencji Deierlingów kierował Edmund Andersohn, a jego żona Leokadia Andersohn miała pod swoją pieczą bibliotekę szkolną – ulubione miejsce moich pielgrzymek po kolejne książki. Kierowana przez panią Leokadię książnica, początkowo skromna, w nowym budynku tysiąclatki była już pokaźna i ciągle w niej przybywało nowości – dzięki wspólnym z jej mężem staraniom. A sam kierownik szkoły Edmund Andersohn grał na skrzypcach podczas lekcji edukujących muzycznie.
Państwo Andersohnowie kontynuowali swoją pracę także w nowej siedzibie szkoły. Zamieszkali wtedy z córką Hanią i synem Aleksandrem w małym parterowym domu, który postawiono tuż przy tysiąclatce i przekazano im do użytkowania.
Z Hanią przyjaźniłam się wakacyjnie w latach, gdy mieszkali w budynku po Dierlingach. Miałyśmy podobne skłonności do refleksji i zabaw w duchu promiennej przyjazności wobec świata. A jej brata Olka, starszego od niej, wysokiego chłopca, rowerowego jeźdźca, pamiętam z ulotnych chwil, gdy przystawał na moment, by swojej siostrze przekazać jakieś wieści, plany.
Państwo Andersohnowie przyjmowali mnie do pierwszej mojej w życiu szkoły. Gdy stanęłam przed nimi, stropili mnie od razu kilkakrotnie powtarzanym pytaniem, czy na pewno mam 7 lat i niedowierzającym spoglądaniem na mojego dziadka, którego oni, jak wszyscy w Puszczykówku, Puszczykowie i okolicznych miejscowościach dobrze znali. Byłam zmuszona w tej opresyjnej sytuacji natychmiast wyciągnąć wszystkie działa (tak to określiłabym teraz). Z determinacją i powstrzymując łzy, oświadczyłam, że już od dawna czytam płynnie i szybko wszystko, co jest podane drukiem. I zaraz lekturą na głos podsuniętych mi jakichś gazet i książek potwierdziłam swoje kwalifikacje – ku zaskoczeniu państwa Andersohnów i też rozbawieniu, i pewnie satysfakcji mojego dziadka, gdyż te moje umiejętności, co najmniej od 5. roku życia, były w dużej mierze jego zasługą. (Początki mojej sprawności czytania zawdzięczam czytaniu mi przez dziadka „Misia” i mojej nie do powstrzymania ciekawości w poznawaniu liter, potem składaniu z nich słów do odczytu). Po tej dowodowej przeprawie, mimo kruchości swojej i dużo niższego od rówieśników wzrostu, zostałam już bez wahań zapisana do szkoły.
Pragnąc wyrazić to, co w duszy kołacze, a nie zostało dopowiedziane czy w pełni okazane – kiedy tylko mam możliwość przyjazdu do Puszczykówka, pochylam się nad miejscem spoczynku państwa Andersohnów na miejscowym cmentarzu. Podobnie jak nad grobami bliskich i wszystkich wyróżnianych w mojej gorącej pamięci wpisanymi w nią licznymi z ich strony dobrodziejstwami i wyjątkowością duchowego szlachectwa.
Grób rodziny Andersohnów na cmentarzu w Puszczykowie.
Puszczykowską nekropolię, położoną na skraju lasu w pobliżu pierwszej szkoły podstawowej w Puszczykówku, zastałam ostatnio poszerzoną o nowe przestrzenie. Przybywają tutaj z latami coraz liczniejsze groby i już najczęściej nieznanych mi ludzi. Te zmiany nawet po roku od bytności w tym miejscu zmuszają niekiedy do zdobywania od nowa orientacji o lokalizacji nawiedzanych przeze mnie zawsze miejsc spoczywania osób bliskich i znajomych.
Zauważyłam, przystając przy grobie Arkadego Fiedlera, że postawiono na płycie rozetkę z napisem: Powstaniec Wielkopolski. Rozejrzawszy się, dostrzegłam jeszcze kilka takich grobów z rozetkami, a pośród nich bodaj dwa, które stały się ostatnim schronieniem ludzi, których także znałam. Z zadumą i jednocześnie uznaniem dla takiego symbolicznego sposobu uhonorowania pamięci powstańców wielkopolskich przyjęłam te oznakowania. To także dla młodszych pokoleń sygnał do poznania historii zwycięskiego zrywu dzielnych Wielkopolan i jego bohaterów.
W edukacji szkolnej
Przyroda miała w tej szkole wrażliwych jej rzeczników: zarówno kierownictwo szkoły, jak i kadrę pedagogiczną. Taka atmosfera w edukacji doskonale się harmonizowała z moimi fascynacjami.
Edward Buszkowski, wspaniały człowiek, wymagający nauczyciel geografii, miłośnik natury, lecz też wuefista, organizator zawodów sportowych. Przede wszystkim propagator dorobku kulturalnego i urody regionu Wielopolski, organizator autokarowych wyjazdów do muzeów regionalnych, zapalony obieżyświat, inicjator niekonwencjonalnych form dialogu z uczniami i edukacji w formie przygód poznawczych: wycieczek rowerowych po Wielkopolskim Parku Narodowym, lekcji w formie marszów po leśnej okolicy, pogadanek i dyskusji – na łonie natury.
Nie tylko przekazywał wiedzę, lecz też wielu uprzytomniał, że aby przyrodę należnie traktować, trzeba nie tylko wiele się nauczyć o niej i od niej, lecz przede wszystkim uznawać za swój obowiązek stosowanie wobec niej zasad savoir-vivre: nie niszczyć i umiejętnie postępować dla jej i własnego dobra. Także ostrzegał przed różnymi niebezpieczeństwami, podobnie jak czynili to bliscy czy wychowawczynie: najpierw Janina Śniatecka, później Bogumiła Przynoga, a też nauczycielka biologii pani Hałasińska i pani B. Wilczak. I chociaż było tyle lat po wojnie, powtarzanym tematem było zagrożenie niewypałami. Mimo tych pouczeń nadal niektórzy chłopcy poza wiedzą rodziców potrafili igrać z zagrożeniem – chcieli imponować odwagą swoim kolegom. Przypadkowo kilka razy słyszałam o poważnych przypadkach okaleczeń po wybuchach niewypałów podczas takich nierozumnych zabaw.
Natura jednakże przysporzyła dramatu panu E. Buszkowskiemu – podczas nurkowania w Warcie jego syn Romek uległ nieszczęśliwemu wypadkowi. Był tam ze swoimi kolegami. Nie zdołali go uratować. Ta wieść wstrząsnęła wszystkimi – dzieliliśmy smutek z naszym nauczycielem, bezradni wobec ogromu jego cierpienia i przygnębienia. Bardzo ugięła go ta tragedia.
W moim pamiętniku i pamięci Edward Buszkowski pozostawił przesłanie: Nikt mi nie jest obojętny, kto jest szlachetny, dodając: pod rozwagą – bliską mi myśl, odwołującą się do wersu w utworze Juliusza Słowackiego Testament mój: Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny. Sam też okrasił swój wpis ilustracjami, symbolizującymi świat fauny kilku kontynentów.
Ustalałam nie bez trudu źródła wielu cytatów, które pośród wszystkich wywarły na mnie najsilniejsze wrażenie. Moja Matka mnie wówczas 10-letniej w pamiętniku podała swoim pięknym pismem, podobnym do wytwornego pisma mojego Dziadka, myśl: Miej serce i patrz w serce, przywołując Adama Mickiewicza (z Romantyczności w tomie Ballady i romanse), lecz zastępując starą formę czasownika: patrzaj – prostą współczesną. A nieco starsza ode mnie kuzynka sięgnęła do aforyzmu ks. Adama Stanisława Krasińskiego (byłego biskupa wileńskiego): Gdy wielkość duszy w całym chcesz wykazać blasku / Pisz dary na marmurze, a krzywdy na piasku, który zawarł w zbiorze pt. Sto zdań dwuwierszowych, wydanym przez niego w Krakowie w Drukarni Czasu F. Kluczyckiego i Sp. w 1887 roku.
Zachowuję we wdzięcznej i gorącej pamięci wielu z tamtych lat, a pośród nauczycieli – zwłaszcza tych, którzy okazywali się wielkiego ducha i serca. Wspominam we wzruszeniu ich twarze, sylwetki, różne sytuacje.
Niepańskie oko…
Obecnie była posiadłość Deierlingów jest daleka od snów o potędze – pojedyncze ocalałe drzewa, równolatki tych pierwszych, stoją przy zdewastowanym płocie. Spoza ostatków płotu frontowego nie widać, czy przetrwała dorodna rozłożysta olcha, która trzymała wartę tuż przy szkole. Nawet na fotografii w powiększeniu jej nie wypatrzyłam. A że tegoroczny lutowy rekonesans, do którego i przekonało słońce, i wzajemnie zachęcaliśmy się ze współtowarzyszami, i pociągnęła mnie tęsknota do mojej małej leśnej Ojczyzny, nie dawał szans na nową umowę z zegarami, nie dotarłam do budynku z drugiej strony, aby zerknąć na jego otoczenie. Trzeba było wracać.
Niejedno już pytanie sprowokował zatrważający obraz ogołoconego z tylu drzew parku i toczonych przez rdzę: zdemolowanej bramy czy dożywającego końca swych dni zdewastowanego płotu. I zanikłej, zarosłej trawą i chwastami alei, a więc mającej status domyślnej, który akcentują zarośla odgradzające ją od dawnej rezydencji Deierlingów.
Uporczywie postępująca od lat ruina zdaje się dobitnie świadczyć o tym, że tych włości nie dogląda żadne zatroskane oko. Żal wielki, że marnowane jest od tylu lat dziedzictwo przyrodnicze przejęte po Deierlingach. Drugim zarządcą ich posiadłości byli Niemcy z Rady Kraju Warty Warthegau, którzy ją zaanektowali i oddali we władanie jednemu z oficjeli realizującej podczas II wojny światowej zbrodnicze plany administracji III Rzeszy w regionie Wielkopolski.
Stan tych włości po wojnie, gdy do prawie połowy lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku gospodarzem była kierowana przez Edmunda i Leokadię Andersohnów szkoła podstawowa, w której przecież rozpoczynałam fascynującą przygodę z nauką, znamionował zachowywanie jej w formie przejętej i na miarę możliwości dbałość o podtrzymanie jej kondycji.
Tymczasem obraz zastany teraz choćby w otoczeniu szkoły przeczy miłowaniu przyrody odpowiedzialnych za jej stan. Nie dość, że znikają drzewa nasadzone z wielką pieczołowitością przez pierwszego właściciela, to nikt nie dba nawet o estetykę przyleśnej części stworzonego przez niego zakątka, ogrodzonego solidnym i jak na owe czasy oryginalnym płotem.
Tę fotografię wykonałam przez lukę w bramie, kierując obiektyw na byłą aleję i pobliże budynku w byłej posiadłości Deierlingów. Z lewej strony zarysowują się urządzenia przedszkolnego placu zabaw, z którego, jak czytałam w witrynie przedszkola Leśni Przyjaciele, dyrekcja tak się cieszyła, że nareszcie znalazł się dobroczyńca. A na bliższym planie fotografii widać wyraźnie – straszy pustka po drzewach i rachityczne ostatki. Aleję zaś na wprost, zarastaną przez samosiejne porośla i chwasty, odcinają krzewy.
Nikt od lat nie naprawia ani nie odnawia tego ogrodzenia i nie przywraca alei roli użytkowej. A rzucając okiem w dalsze partie ogrodu, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że i tam ładu nie ma. Żal, że ten teren z otoczeniem, dawniej urokliwy, a przyległy do drogi prowadzącej na cmentarz i dalej do Puszczykowa, uczęszczanej przez idących z tej części Puszczykówka mieszkańców i ich gości z Poznania, w tym sezonowych letników, straszy świadectwem arogancji i niedbalstwa zamiast być chlubną wizytówką miasta Puszczykowo.
A jak ten marny stan najbliższego otoczenia przyrodniczego, zrujnowane i rdzewiejące ogrodzenie od strony lasu, zamknięta na kłódkę, niszczejąca brama frontowa i niedostępność alei (najkrótsza droga do leśnej krainy), wpisują się w świadomość i wrażliwość dzieci edukowanych w przedszkolu szczycącym się nazwą Leśni Przyjaciele, a mającym w tej dawnej rezydencji Deierlingów swoją siedzibę? Czy w ogóle milusińskie przedszkolaki widują tę bramę i ogrodzenie od strony lasu? Wejście do przedszkola znajduje się po drugiej stronie, a aleję odgradza szpaler krzewów…
A może ktoś dopomoże tej enklawie uporządkowaniem, naprawieniem zniszczonego ogrodzenia i kompensującym dewastację przyrody – nasadzeniem drzewek?
Park z aleją i całym swoim dobrostanem z czasów istnienia tutaj szkoły podstawowej trwają w mojej pamięci. I pozostaną w niej na zawsze wraz z hojnością natury w tym zakątku i wszystkim dookolnym, nad czym przystawałam uwagą i myślą.
Stefania Pruszyńska
Fot. z 27.02.2021: Stefania Pruszyńska
Wszelkie prawa zastrzeżone
Uwaga! Po kliknięciu w każdą z fotografii ujrzą Państwo, Drodzy P.T. Czytelnicy, całą panoramę. Kolejne kliknięcie powiększa dodatkowo obraz, umożliwiając przyjrzenie się szczegółom.