W „Tygodniku Powszechnym” (5/4) również wspomnienia o Kapuścińskim, w specjalnym, 24-stronicowym dodatku. Ale tutaj sięgam akurat po tekst dominikanina, przeora poznańskiego klasztoru, ojca Pawła Kozackiego pt. „Wierzę, że Kościół jest święty”. Znajdujemy tutaj uwagi następujące: „Przesłanie, jakie w ostatnich tygodniach Episkopat słał do społeczeństwa, brzmiało: „Zwykły człowiek kłamie, a biskup mija się z prawdą, zwykły człowiek grzeszy, biskup popełnia błędy”. Jeśli skazani jesteśmy na tak niedoskonały Kościół, to czy nie lepiej byłoby oderwać się od niego i żyć przed Bogiem tylko na własny rachunek?
Najpierw byliśmy świadkami wypowiedzi osób świeckich, które w prasie i mediach elektronicznych informowały o istnieniu teczki abp. Stanisława Wielgusa, a potem o jego agenturalnej przeszłości. Z początku nawoływano, by przełożyć ingres do chwili wyjaśnienia zarzutów przez kompetentnych historyków, a gdy zarzuty przybrały postać umieszczonych w Internecie dokumentów oraz orzeczeń dwóch komisji – wzywano do rezygnacji hierarchy z przyjęcia godności metropolity warszawskiego. Odpowiedzią samego zainteresowanego były najpierw kategoryczne zaprzeczenia, potem stopniowe ich łagodzenie, przyjęcie godności metropolity warszawskiego, wreszcie przyznanie się do kłamstwa i rezygnacja ze świeżo objętego urzędu. Biskupi komentując tę sytuację w liście z 12 stycznia stwierdzili, że „brak uwzględnienia przyjmowanej powszechnie zasady domniemania niewinności przyczynił się do stworzenia wokół oskarżonego Arcybiskupa atmosfery nacisku, która nie ułatwiła mu przedstawienia opinii publicznej odpowiedniej obrony, do której miał prawo”. Pojawiły się przy tym głosy, że dziennikarze prześladują Kościół i niszczą jego autorytet, robiąc lustracyjną nagonkę na duchownych i oczerniając ich przed światem.
Z drugiej strony, spotkać można było wypowiedzi dyskredytujące Kościół. Księża chodzący po kolędzie musieli niejednokrotnie odpowiadać na pytania, jak można ufać instytucji, która tak długo, autorytetem biskupów i Papieża, podtrzymywała kłamstwa swojego współbrata i zgadzała się, by ktoś o niejasnej przeszłości obejmował metropolię Prymasa Tysiąclecia. Nie były to tylko pytania zadawane ze złośliwą satysfakcją, ale i z bólem: dla wielu zachowanie polskich hierarchów było ciosem. Wyrazem buntu były żądania, by człowiek idący na Mszę nie musiał się obawiać, że będzie uczestniczył w liturgii sprawowanej przez TW, a przychodząc do spowiedzi nie będzie wyznawał grzechów wobec byłego donosiciela” – pisze ojciec Paweł Kozacki.
Dodaje: „Z jednej strony, żyjąc w Kościele i czując się jego cząstką od ponad 40 lat, z których większość spędziłem w habicie, napatrzyłem się na słabość i grzeszność jego członków. Mam też świadomość, że do grzeszności Kościoła i ja dołożyłem swoją cząstkę. Wiem aż nadto dobrze, że Kościół katolicki nie jest idealny ani w życiu indywidualnych osób, ani w działaniach wspólnotowych. Trawestując Herberta powiedziałbym, że na taką miłość nas Bóg skazał, taką przebódł nas wspólnotą. Jednak świadomość grzeszności, zarówno poszczególnych ludzi, jak i struktur, nie oznacza zgody na konkretny grzech. Każdy może upaść, każdy może zbłądzić. Postawa miłosierdzia polega na tym, że pozostawia się grzesznikowi drogę powrotu. Duszpasterze dorastają do miary miłosierdzia Chrystusa, gdy wychodzą na bezdroża, by szukać zagubionej owcy, a gdy wróci, cieszą się i weselą, że ktoś, kto zaginął, odnalazł się, a kto był umarły, ożył. Każdy ma prawo do nawrócenia.
Jednak żeby postawa miłosierdzia miała sens, grzech musi być nazwany. Po co bowiem miłosierdzie, jeśli nie ma grzechu, nie ma zła, nie ma winy? Jednym z istotnych zadań Kościoła jest odczytywanie, jaka jest wola Boża, głoszenie, „co jest dobre, co Bogu miłe i co doskonałe”, oraz jasne nazywanie zła. Dotyczy to wszystkich i każdego”.
Ks. Adam Boniecki ogląda i czyta książkę kard. Stanisława Dziwisza i Giana Franco Svidercoschi „Świadectwo” o Janie Pawle II („Dotknięcie tajemnicy”). Naczelny „Tygodnika Powszechnego” zapisuje: „»Świadectwo« wchodzi na rynek poprzedzone sporym rozgłosem: w ostatnich dniach Internet i gazety zaroiły się rewelacjami z książki. Właściwie wszyscy powtarzają mniej więcej to samo: Jan Paweł II wymyka się z Watykanu na narty, Jan Paweł II od Ali Agcy niczego się nie dowiedział o inspiratorach zamachu (nikt nie zwrócił uwagi na dwukrotnie powtórzoną refleksję kardynała, że Agca nigdy nie wyraził skruchy), Jan Paweł II myślał o ustąpieniu ze stolicy Piotrowej (nikogo nie zainteresowało wyjaśnienie, dlaczego tego nie uczynił) i jeszcze takie tam, raczej mało istotne ciekawostki. Istotnie, książka nie jest zbiorem opowieści o sekretach papieskiego apartamentu, tajemnych spotkaniach i nieznanych wydarzeniach. Chociaż… czytelnik znający pontyfikat znajdzie w niej przynajmniej kilka informacji nowych. (…)
W „Świadectwie” mówią więc ludzie, którzy doskonale znają pontyfikat. Czasem się wydaje, że narrator »bije« świadka orientacją w treści papieskich przemówień, szczegółach z podróży itd., świadek zaś posiada wiedzę, której nie ma narrator. Dwie perspektywy, dziennikarza – z zewnątrz i papieskiego sekretarza – od środka, wzajemnie się dopełniają. Z opowieści człowieka, który mówi o sobie, że „otarł się o tajemnicę”, wyłania się postać zmarłego Papieża, czy raczej zarys postaci. Wyrazisty zarys”.
Adam Krzemiński wspomina w „Polityce” (5/3) Ryszarda Kapuścińskiego („Herodot naszych czasów”): „Nawet wtedy, gdy cały dziennikarski świat spieszył do niego z hołdami, gdy był jednym z najpoważniejszych kandydatów do literackiej Nagrody Nobla, Ryszard Kapuściński pozostał człowiekiem skromnym i życzliwym. A przecież to właśnie on – chłopak z Pińska i dziennikarz z PRL – znalazł ten kamień filozoficzny, który lepiej pozwala uchwycić wyzwania początku XXI w.
Nie narzucał się ze swą ogromną wiedzą i doświadczeniem, nie przyćmiewał. Mógł nawet sprawiać wrażenie nieśmiałego, gdy zaproszony do Nowego Jorku, Paryża czy Berlina na najbardziej prestiżowe dyskusje, z lekko ironicznym uśmiechem słuchał kwiecistych tyrad prominentnych kolegów. Sam mówił mało, ale precyzyjnie, o nowej wędrówce ludów i o nędzy na świecie, przenikaniu kultur i upadku mediów, o tym, że Trzeci Świat jest w każdym z nas, i o tym, że tylko prowincjusz jest prawdziwym obywatelem świata. (…)
Jednym z kryształków tego kamienia filozoficznego Ryszarda było niewątpliwie jego polskie doświadczenie i biografia jego pokolenia. Urodził się w 1932 r. na kresach ówczesnej Rzeczpospolitej w rodzinie nauczycielskiej. Miał siedem lat, gdy armia radziecka weszła do wschodniej Polski i zniszczyła jego dziecięcy świat przenikających się różnych kultur. W „Imperium” opisał, jak po raz pierwszy przeżył zderzenie cywilizacji. Po włączeniu Pińska do ZSRR radzieccy artylerzyści co dzień kilkoma strzałami burzyli pińską kolegiatę.
Po aresztowaniu ojca matka ucieka z dzieckiem furmanką do Lwowa, a potem dalej do Generalnego Gubernatorstwa. Dla chłopca wypędzenie z małej ojczyzny nakłada się na szok cywilizacyjny – pierwszy raz jedzie koleją, pierwszy raz widzi tramwaj. I nagi terror. Po dokonanej przez Niemców publicznej masakrze służy do mszy jako ministrant. I chce zostać księdzem.
Ryszard często powtarzał, że to właśnie ten prowincjonalny Pińsk, ta nędza Kresów, równoczesne przenikanie i zderzenie kultur oraz wojenna ucieczka od jednej katastrofy ku drugiej rozbudziły w nim nienasyconą ciekawość Trzeciego Świata. Nigdy nie stał się światowcem, choć pod koniec życia zapraszano go do najbardziej elitarnych klubów. Obywatelem świata stał się dlatego, że był bieżeńcem, uciekinierem, wypędzonym, Heimatvetriebener, retornado, pied noir, repatriantem – czy jak tam w setkach języków nazywa się dziś ludzi siłą wyrwanych ze swej małej ojczyzny. (…)
Był nazywany Herodotem naszych czasów. Po jego śmierci jeszcze bardziej zimno i nieprzyjemnie robi się w IV Rzeczpospolitej. Po Miłoszu, Herbercie, Lemie, Karolu Wojtyle odszedł kolejny z Wielkich. Żegnaj, Ryśku, zostajemy sam na sam ze strażnikami narodowej rewolucji…”.
Czytacz