Im rzadziej spotkać można w naszym mieście ludzi mówiących gwarą, tym więcej oznak szacunku dla jej wartości i znaczenia. Ma to swój wymiar codzienny, czego przejawem jest choćby swoista moda na wtrącanie podczas rozmowy wyrazów i zwrotów gwarowych dla popisania się ich znajomością. Ale są też dowody tego zjawiska o charakterze – dosłownie i w przenośni – pomnikowym.
Wystawiliśmy w śródmieściu pomnik Staremu Marychowi: postaci z gwarowej gawędy, osobie fikcyjnej, bohaterowi literackiemu. Mamy „Słownik gwary miejskiej Poznania”: obszerne, wielce naukowe poświadczenie językowej odrębności.
– Ludzie z innych stron kraju nie poradziliby sobie bez tłumacza, gdyby większość poznaniaków na co dzień używała słów i zwrotów, jakie tu zgromadzono – zażartował znajomy Krakus po obejrzeniu „Słownika”.
– My jesteśmy dwujęzyczni – odpowiedziałem z nutą wyższości. A po chwili uświadomiłem sobie już całkiem serio, że prawda jest znacznie bardziej skomplikowana. I że mam w tej materii własne bardzo charakterystyczne doświadczenia.
Gwara na co dzień. „Gzubek”, „kejter”, „rojber” albo „lofer”, a potem „frechowny szczun” – tak nazywały mnie, w miarę jak dorastałem, ciotki mieszkające przy rynku Łazarskim. Jako dzieciak (chowany na Śląsku) spędzałem u nich część wakacji i dobrze pamiętam frajdę, jakiej dostarczały mi zakupy na straganach i w sklepach. Z wypiekami na twarzy przysłuchiwałem się rozmowom ciotek ze sprzedawczyniami; śmieszyły mnie obce i egzotycznie brzmiące nazwy produktów, a jednocześnie było mi wstyd, bo niewiele rozumiałem. Dopiero potem okazywało się, że „redyski” to rzodkiewki, „szabel” oznacza fasolkę szparagową, a „korbol” pospolitą dynię. Gorzej było ze zrozumieniem, czym różnią się „knobloszki” od „sosysek” i do dzisiaj nie jest to dla mnie całkiem jasne (zdaje się te drugie są cieńsze).
Teraz uważam się za poznaniaka, skoro mieszkam tu od 40 lat. Rozumiem poznańską gwarę, ale nie potrafię mówić swobodnie i bez oporów. Bo w dzieciństwie moim drugim językiem, obok potocznej polszczyzny w domu i w szkole, była gwara śląska. Wiadomo: czym skorupka za młodu nasiąknie…
Dwujęzyczne jest tylko najstarsze pokolenie. Ci w średnim wieku najczęściej mogą się wykazać bierną znajomością gwary, wyniesioną z dzieciństwa. Z rodzinnego domu, zabaw z rówieśnikami na podwórku, rozmów z sąsiadami i kolegami w pracy. Rozumieją „po poznańsku”, ale w życiu codziennym używają potocznej „normalnej” polszczyzny. Większość młodych zna tylko pojedyncze wyrazy i zwroty, chociaż nie zawsze ma świadomość ich gwarowego rodowodu. Dla nich jest to zwykle moda, poza, szpan. Chociaż bywa i tak, że młodzieńcza ciekawość przeradza się w hobby, zamiłowanie, pasję.
Trudno mówić o nagłym czy gwałtownym wzroście popularności gwary, skoro powoli i nieuchronnie wychodzi z użycia, w coraz mniejszym stopniu służy codziennemu porozumiewaniu się. Za to już od wielu lat daje się zauważyć jej swoista nobilitacja.
…i od święta. Gwarowe akcenty są od pewnego czasu stale obecne przy różnych oficjalnych publicznych okazjach: uroczystości, festynów i obchodów. Poznaniacy przyjmują gwarowe produkcje artystyczne ciepło, serdecznie, z sentymentem. Warto przy okazji zastanowić się, dlaczego od dłuższego czasu zainteresowanie poznaniaków gwarą rośnie. Co sprawiło, że chętnie odwołują się do niej lokalne media – w regularnych cyklicznych publikacjach, minisłownikach, nazwach rubryk. I że wśród uczestników rozmaitych gwarowych konkursów jest sporo młodzieży i dzieci? Najprostszym wytłumaczeniem może być odwołanie się do jednej z podstawowych zasad ludzkiego myślenia i reagowania: coś, czego jest mało, staje się automatycznie cenne, pożądane, nabiera wartości (prawidłowość taką opisali już dość dawno psychologowie i nazwali regułą ograniczonego dostępu). Odnosi się to jednak zwykle do sfery materialnych potrzeb człowieka i zabiegów wokół ich zaspokajania.
Wstyd i poruta. Sądzę, że największe znaczenie ma to, jak zmieniliśmy się my sami: przestaliśmy się wstydzić swojej gwary. Tak po prawdzie nie ma czego, skoro wszyscy (prawie) mówimy teraz podobnie jak inni Polacy i tylko bardzo wprawne ucho rozpoznaje pojedyncze gwarowe słowa, poznańską wymowę pochylonych samogłosek lub charakterystyczną intonację. Przestaliśmy wstydzić się, że jesteśmy poznaniakami. Bo mieliśmy chyba jakieś swoje kompleksy, ujawniające się w kontaktach z resztą Polski i wynikające z tego, że inaczej mówimy. I że tym samym jesteśmy inni, co mogło też oznaczać: gorsi…
Ze swoich szkolnych czasów (a do podstawówki chodziłem w latach 50.) pamiętam napomnienia nauczycieli, że należy mówić ł a d n i e, czyli językiem maksymalnie zbliżonym do literackiej polszczyzny. Poza szkołą – w domu, na podwórku i ulicy mówiło się oczywiście gwarą, która w takim razie była brzydka. Nawet jeśli wychowawcy nie nazywali tego wprost, taki wniosek sam się nasuwał pod wpływem siły ich autorytetu… Żaden rozsądny pedagog nie karał za używanie gwarowych określeń, chociaż wytykane były jako błędy w odpowiedziach przy tablicy, w klasówkach i wypracowaniach. Jeśli jakieś „wypsnęło się” podczas lekcji, nauczyciel zwracał uwagę, poprawiał. I nawet jeśli czynił to żartobliwie i dobrotliwie, było się narażonym na śmieszność, kpiny i docinki rówieśników. Oczywiście nie wypadało się tym przejmować, przecież wszyscy mówiliśmy podobnie… Pozostawał jednak pewien osad, utrwalało przekonanie o tym, że gwara jest gorszym sposobem porozumiewania się niż potoczna polszczyzna ogólnopolska. Jak uczyli w szkole. Tak jest poprawnie. Wielu poznaniaków całkiem świadomie więc zaczęło wystrzegać się mówienia gwarą, jeszcze większa ich liczba robiła to (i nadal robi) podświadomie, instynktownie. Skoro uczono nas, że posługiwanie się gwarą jest niepoprawne, trzeba z tych nauk wyciągnąć wnioski. Każdy chce przecież zaprezentować się wobec innych jak najlepiej, a sposób wysławiania się to nie tylko dowód językowej poprawności. Informuje także o pochodzeniu, wykształceniu, pozycji społecznej. Nie ma to większego znaczenia w codziennych kontaktach z tymi, którzy nas znają. Staje się jednak ważne w relacjach z obcymi, którym chcemy pokazać się z jak najlepszej strony.
Powoli rosło i upowszechniało się przeświadczenie, że wcale nie jesteśmy gorsi od innych. Mamy takie cechy i przymioty, których nam zazdroszczą. Jesteśmy – w porównaniu z mieszkańcami innych regionów – bardziej praktyczni, konkretni, uporządkowani. Kiedyś uchodziliśmy z tego powodu za nudnych i bez polotu. Ale współcześnie oznacza to większą niż gdzie indziej rozwagę, umiejętności organizacyjne i skuteczność w działaniu. Co ciekawe, sami oceniamy siebie i patrzymy na swoje miasto czy region bardzo krytycznie. I są kolejne powody do komplementowania: za skromność, umiar. Poznaniacy odzyskują poczucie własnej wartości. Trochę wbrew sobie i na przekór ciężkim czasom. Nie dzieje się u nas gorzej niż gdzie indziej w kraju, a w niektórych dziedzinach bywa nawet lepiej. W dodatku mamy powody do uzasadnionej dumy. Jeśli nawet mało ich współcześnie, zawsze można sobie w końcu przypomnieć, że tu była kiedyś kolebka polskiej państwowości…
Być poznaniakiem. Co to właściwie oznacza? Między innymi tyle, że zaczynamy szukać tego, czym różnimy się od reszty Polaków. Kłaniają się określenia, wyświechtane już od częstego ostatnio używania: małe ojczyzny, sięganie do korzeni, poszukiwanie tożsamości. Brzmią patetycznie, ale trudno znaleźć lepsze słowa na zwięzłe opisanie tego, co dzieje się z nami i wokół nas. W mieście, które zafundowało sobie pomnik-symbol: rzeźbę Starego Marycha. Poznaniaka mówiącego gwarą w czasach, kiedy wielu z nas wstydziło się jej używać…
Janusz Grot
Wszelkie prawa zastrzeżone
Na fot.: BajkoUfoludek z festiwalu „Pyrkon”
Fot.: Stefania Pruszyńska
Wszelkie prawa zastrzeżone