Z profesorem Jerzym Bralczykiem, językoznawcą, specjalistą w zakresie komunikacji medialnej i języka polityki, rozmawia Dominik Górny.
Co w ujęciu lingwistycznym wyróżnia język polskich mediów i polityków ?
– Język publiczny dobrze określa słowo „dyskurs”. To właśnie jemu od zawsze przypisujemy najwięcej grzechów. Skarżymy się na to, że bywa agresywny, bezkompromisowy, poprzez wpływ obcych słów, niedostatecznie narodowy. Jest to o tyle niebezpieczne, że język mediów i polityków jest normotwórczy. Oznacza to, że ci, którzy posługują się językiem prywatnym, obciążają go wzorcami publicznymi. Język publiczny jest z natury pozytywny, przekonujący do czegoś. Jednak jeśli ktoś nie umie się nim posługiwać, to w powszechnym mniemaniu jest bardziej godny lekceważenia, aniżeli podziwu. Bazą języka publicznego jest leksyka prawa, urzędnicza, ale także ujęcia ludowe. Cechami – oficjalność i abstrakcyjność, strona bierna i konstrukcje bezosobowe, bo tak jest bezpieczniej. Taki język zapoznaje nas z określeniami, które nie do końca pojmujemy, lecz wierzymy w to, że je rozumiemy. Z drugiej strony – w pościgu za jednoznacznością można wpaść w straszne pułapki. Udowadnia to przykład Napoleona. Kiedy kazał sporządzić konstytucję, powiedział – „piszcie krótko i niejasno”. Niestety, język polityków jest najczęściej „długi i niejasny”. Wszystko jest kwestią umiejętności dostosowania się do pewnych wzorców, odniesień.
Proszę określić te wzorce i… do których z nich najczęściej się odwołujemy?
– Takich wzorców dopiero poszukujemy, a jeśli już znajdujemy, to wciąż odkrywamy. Nigdy nie jest tak, że posługujemy się tylko jednym rodzajem języka. Nawet nieświadomie łączymy wzorce populistyczne z konserwatywnymi. Oznacza to, że mieszamy ze sobą stereotypy i emocje, proste ujęcie świata i sensację. Moim zdaniem, obecnie przeważa wizja populistyczna, w której wiadomo, że świat jest dwuwartościowy. Ma to miejsce w przypadku polityki, np. przemówień sejmowych, oraz gazet, tzw. „tabloidów”. W dzisiejszych mediach są najczęściej obecni ci, którzy zrobili coś bardzo dobrego albo złego. Prawda jest, ale musi boleć. Szczególnie w mediach stykamy się z profesjonalnym wzorcem marketingu, który premiuje łatwy do osiągnięcia sukces. Nazwałbym go językiem „przyspieszonego tętna”. Co ciekawe, wzorem wartości w języku publicznym nawet dziś jest godność i sprawiedliwość. Jednak „wzorzec” wiąże się coraz częściej z czymś nieosiągalnym. Warto pamiętać, że ten rodzaj języka, który nie korzysta z żadnych wzorców, czyli uchodzi za mało publiczny, często staje się publicznie atrakcyjny.
W jakiej mierze polski język publiczny trafia do społeczeństwa i jak wpływa na jego światopogląd?
– Przede wszystkim język jest tylko jednym z komponentów, które decydują o sposobie odbioru osoby publicznej. Decydują też inne cechy, co ważne – zbliżone do językowych, które niektórzy uważają nawet za cechy samego języka. Wśród nich można wymienić np.: sposób artykulacji, intonację, określony typ głosu. Język jest na tyle efektywny, na ile staje się zgodny z myślami ludzi, którzy go odbierają. Jeśli z czymś się nie zgadzam, nie rozumiem tego, to znaczy, że jest to złe – tak myślą przeciętni ludzie. Sedno leży w tym, że chcą słuchać tego, co sami myślą. Bardziej wierzą takiemu językowi, który potwierdza ich poglądy. Grunt, żeby stwierdzili – „ten język jest nasz”.
Kiedy język publiczny jest „nasz”, czyli taki, któremu wierzymy?
– „Nasz” jest wtedy, gdy umiemy się z nim identyfikować, rozumieć słuszność istnienia dwóch typów charakterów ludzi, którzy się posługują językiem mediów i polityki. Mam na myśli osobowość autorytarną i refleksyjną. Dlatego o tym, w jaki sposób język trafia do społeczeństwa, decydują nie tylko reguły językowe, ale również psychologiczne. Znam wyniki różnych badań i sondaży. Pokazują, że nie ma to prostego przełożenia na skuteczny wpływ języka na ludzi. Żeby język był dobrze przyjęty w danej społeczności, trzeba go dostosować do osób, które tę wspólnotę tworzą. To jest chyba najważniejsze.
Jaką rolę odgrywają tradycje językowe w świecie mediów?
– W języku mediów są one najmniej uwidocznione, chociaż próbuje się nawiązywać do dawnych stylów lektorów, spikerów. Pragnę zauważyć, że w dużej mierze – radiowych. W przypadku osobowości telewizyjnych – raczej nie, bo w końcu historia szklanego ekranu nie jest aż tak odległa i nie zdążyła wykształcić takich wzorców, jak w przypadku radia. Tutaj ceni się bardziej własne zwyczaje, a promuje tych, którzy są – przynajmniej tak się wydaje – bardziej oryginalni.
Czy w przypadku sfery polityki jest podobnie?
– Niezupełnie. W przypadku polityki tradycje językowe należą do wyposażenia polityka. Wiem, że mało jest ludowców, którzy nie nawiązują do Witosa. Jeszcze mniej przedstawicieli endecji, którzy nie wspominają Dmowskiego. Z kolei socjaliści odwoływali się kiedyś do Daszyńskiego. W języku polityki ważne jest odwołanie się choćby do części narodowej historii, aby pokazać, że konkretni politycy nie wzięli się znikąd. Przyznam, że są to całkiem niezłe wzory. Jednak na pewno żadna tradycja, w tym językowa, nie powinna być „wchodzeniem w czyjeś buty”. Osobiście cenię sobie marszałka Chrzanowskiego, z którym miałem szczęście kilkakrotnie rozmawiać. Ja nigdy nie będę „endekiem”, ale szanuję rodzaj tradycji językowych, którymi ktoś się przede mną posługiwał. Właśnie dzięki nim mam dziś swoje tradycje.
Przekonuje Pan, że „dobrze, że jestem językoznawcą, bo mogę się zajmować słowami”. Czuje się Pan bardziej obserwatorem czy może kreatorem polskiego języka publicznego?
– Językoznawca może wybrać drogę opisu tendencji w polszczyźnie albo pouczeń. Widzę swoją rolę pośród ludzi, którzy mogą być przydatni tym, którzy zajmują się mediami, kulturą języka. Dobrze być pośród tych, którzy zakładają, że będzie lepiej. Spełniać się jako językoznawca, to jakby być ogrodnikiem, który wyrywa chwasty i sadzi nowe rośliny. Obok mnie żyją „botanicy”, m.in. ludzie mediów i polityki. Oni moje działania „opisują”. To mi odpowiada. Może wynika to z tego, że jestem człowiekiem bardziej mówienia niż pisania. Posługuję się zespołem norm komunikacyjnych. Zupełnie jak w przypadku prawników – są ci, którzy opisują prawo i ci, co je stosują. Interpretując to „publicznie”, należy stwierdzić, że jestem tym, który doradza, jak się coś pisze i mówi. Według mnie jest to rola ważniejsza od obserwacji. Jeśli mógłbym coś doradzić – nie rezygnujmy z prywatnego języka na rzecz sformułowań, z którymi stykamy się w polityce i mediach.
(Materiał archiwalny z Gazety Autorskiej „IMPRESJee” www.impresjeee.blox.pl z 21 listopada 2008).