Mimoz wypatrywanych przeze mnie już od września w poznańskich wypielęgnowanych parkach, a raczej w ich dzikim pobliżu, bowiem tam tylko mogłyby jeszcze jako tako swobodnie zażywać egzystencji, nie napotkałam. W Polsce, jak wskazują botanicy, mimozy nie występują. A upór pozanaukowego nazywania mimozami nadaremnie poszukiwanych przeze mnie w aglomeracji miejskiej roślin jest jednoznacznie wytłumaczalny ich długą i różną tradycją nazewniczą w przekazach zwyczajowych i także ludowych.
Najprędzej można by liczyć na ich zwycięskie trwanie z uśmiechem złotawych kiści kwiatowych w miejscach większego władztwa natury. A one od zawsze cieszyły mnie swoją wolnością i bujnością i zarazem wzruszały pięknem manifestowanym w skromności pośród różnych niskich traw i chwastów, na łąkach. Podczas wędrówek zaskakiwały swoim żywotem w nieprzyjaznym sąsiedztwie wysypisk. Kwiecąc się całymi gęstymi kępami na poboczach kolejowych, radowały podczas podróży.
Tuwimowe rusałki jesieni. Ich widok i bliskość zawsze przedziwnie koiły mnie w stanach niepokoju, a nawet dodawały otuchy i sił w trudnych latach, chwilach, dowodząc możliwości oddziaływania autentycznej mocy natury. Natury niesterowanej przez ludzką ingerencję w jej autonomię. Pewnie dlatego też je, nawłocie kanadyjskie (Solidago canadensis) alternatywnie, zwyczajowo nazywane mimozami czy złotnikiem, a w tradycji ludowej: drzewkiem Matki Boskiej, Czesław Niemen wybrał na druhny jesieni – bohaterki i metafory swojej piosenki opartej na strofach wiersza pt. „Wspomnienie” Juliana Tuwima. Któż nie pamięta choćby wersu „Mimozami jesień się zaczyna” i mimowolnie nie zanuci melodii tej refleksyjnej i lirycznej piosenki… A tym wyborem i kompozycją wielki polski bard, indywidualista, mnie i zachwycił, i zdumiał, gdy tylko pierwszy raz usłyszałam go śpiewającego o mimozach z płyty (wówczas winylowej) „Dziwny jest ten świat” – przecież jeszcze bardziej umocnił moje od bardzo wczesnego dzieciństwa obserwatorskie fascynacje tymi przedstawicielkami flory.
W mojej małej ojczyźnie. Wszechobecne, nawet w lesie, zasiedlały część pola z piaszczystą glebą, którego w zachodniej części mojej małej ojczyzny nie sposób było ominąć. Przez porosłe mimozami (nawłociami), lichymi trawami, rumiankami i dzikimi makami połacie ziemi prowadziły dwie główne, najszersze dróżki: jedna – do rozsiewającej wokół niepowtarzalny zapach prawdziwego chleba – piekarni Chęcińskiego, a druga – do stacji kolejowej w Puszczykówku.
Pamiętam nawet, jak nade mną niczym parasolki górowały swoimi tajemniczymi wiechciami drobnych złotych kwiatów, w których muzykowały pszczoły, jako że biesiadny stół nawłociowy stanowił ich ulubione źródło miododajne. Bywało też, że między łodygami ni stąd, ni zowąd przebiegała zwinna szarobura jaszczurka (teraz to rzadkość), potem przystawała i jak zwykle urządzała sobie plażę na najwyraźniej oswojonym, a raczej okupowanym kamieniu, albo pojawiały się wesołe małe zielone i beżowe żabki. Nad tym zmiennym barwami pór roku kawałkiem lądu, w przestrzeniach hojnie niebieszczących się wiosną i latem, śpiewały skowronki, uniesione w trzepocie podtrzymującym je niemal w jednym miejscu. Do tych pierwszych obserwacji, pytań, rozmyślań, przygód, wypraw i kryjówek w gęstych kępach mimoz (nawłoci) często powracam myślami.
Na ugorowe pole z mimozami (nawłociami), ku mojemu najpierw smutkowi, wkroczyła później cywilizacja z edukacją. Wyrósł na nim jednak długo oczekiwany przez naszą społeczność i odpowiednio przestronny budynek tysiąclatki – Szkoły Podstawowej nr 2 im. Powstańców Wielkopolskich. Byłam, podobnie jak inni uczniowie, zaangażowana w drobne prace społeczne, nadające estetyce wewnątrz budynku należny blask, aby uroczyste otwarcie naszej szkoły było wydarzeniem przynoszącym nam wszystkim dumę i chlubę. Poprzedni budynek szkoły w posiadłości Deierlingów był już tak ciasny, że nawet dobudowany nieopodal niego toporny betonowy barak nie rozwiązywał problemów. A gromadka uczniowska z roku na rok rosła do coraz liczniejszej gromady. Wkrótce po otwarciu podstawówki w nowym lokum, po jej przeciwnej stronie, na pozostałej części pola – rozgościło się swoimi znacznie okazalszymi murami Liceum Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika.
Nawłocie jak intruzów traktowali także sąsiedzi, zabudowujący świeżo nabyty, urokliwy (mój ulubiony zza płota) dziki zakątek łąki. Ledwie pozostawiali parę kępek przy płocie. Moi bliscy pewnie by ich tak żywiołowo nie wyrywali, lecz nigdy nie pojawiły się w naszym ogrodzie. Niezaprzeczalnie okazywały zbytnią łapczywość na przestrzenie i z lubością zawsze wiodły żywot nieposkromionych, dzieląc od lat z wieloma roślinami nie obdarowującymi człowieka w najbliższym otoczeniu domostw pożądanymi atrybutami – los poniżonych do roli chwastów.
Nie zdobywały wtedy również tak masowego uznania za swoją urodę, jak na to zasługują, chociaż wielu ceniło ich walory ozdobne, zrywając je całymi pękami do strojenia swoich domów zmyślnie układanymi bukietami. Także w porze kwitnienia rozświetlały z wysokich wazonów nagrobne pomniki cmentarne. Aktualnie w sezonie ich rozkwitu są zauważalne w kwiaciarniach.
Rzadko były w czasach mojego dzieciństwa wykorzystywane ich właściwości lecznicze. Tylko znawcy ordynowali nawłocie do terapii. W tradycję leczniczą tych roślin wpisują się zaś dawne praktyki Indian z Kanady, pierwszej ich ojczyzny. W Polsce znany jest niezwykle wartościowy miód z kwiatów nawłoci, którego zwłaszcza właściwości antybiotyczne są bezcenne. Roślina ta ma także wiele zastosowań w kosmetyce, a napary z jej kwiatostanu stopniowo zyskują popularność jako wspierające zdrowie niezwykłymi składnikami. Warto sięgnąć do literatury i poznać możliwości korzystania z dobrodziejstw, które ta roślina niesie ludziom.
W oazach natury na osiedlach. Nie znalazłszy w tym roku mimoz, nie mogłam się nacieszyć ich widokiem. Ze smętkiem więc łowiłam obrazy jesiennienia natury w parkach: miejskim i osiedlowych, które są najbliższymi miejscami wytchnienia dla mieszkańców bloków i wieżowców na poznańskich Winogradach. Te coraz bardziej zadbane oazy z dorodniejącymi z roku na rok drzewami wielu gatunków, zarówno liściastymi, jak i iglastymi, i dosadzanymi nowymi, np. niskopiennymi brzozami, zasiedlają już ochoczo coraz liczniejsze skrzydlate jestestwa. Biocenoza w jakiejś mierze ma możliwość dawania znaku o sobie – zauważalna jest już mniejsza populacja srok, które w poprzednich latach nienaturalnie dużą liczebnością niemal zdominowały osiedlowe ptactwo. Za to lepiej się mają w tym roku wróble – jest ich więcej. Może po latach bardzo rzadkiej ich obecności w miastach znów znajdą tutaj szanse na życie, podobnie jak inne małe ptaki. Gdybyż choćby tylko akustyka cywilizacji zmniejszyła natężenie, to ich miły świergot przyniósłby ulgę i dał wiele radości ludziom troskliwie zimą dokarmiającym swoich ptasich ulubieńców.
Stefania Pruszyńska