Aby znaleźć trop polskiej zimy z mroźnym, krystalicznym powietrzem, sypiącej śniegiem, trzeba pokonać setki kilometrów. Dopiero w podgórskich i górskich miejscowościach ścielący pola, drogi i zbocza gór biały puch − wizytówka poszukiwanej potwierdza, że właśnie tutaj bawi. Niepokojem napawa tylko, jak długo pozostanie.
Maluje teraz urokliwe pejzaże, a obfitszym śniegiem okazuje nadzwyczajną łaskawość miłośnikom radosnego górskiego harcowania.
O motywach wyboru. W góry najczęściej wyjeżdżają spragnieni aktywnego wypoczynku na świeżym powietrzu. Wielu świadomie wybiera ucieczkę od wielkomiejskiego smogu w regiony uważane za czystsze, również do kurortów nadmorskich. Niezależnie od pogody i pory roku. Dla miłośników sportów zimowych i uprawiających je zawodników, jak sami o tym mówią, najważniejsza jest możliwość swobodnego treningu w naturalnych warunkach górskich. A gdy niespodziewany dar z niebios rozpłynie się w okamgnieniu?
W naturze. Na stacjach kolei linowych roją się tłumy czekających na wwiezienie ich na wysoko położony punkt widokowy. Dopiero siedząc na wyciągowych krzesełkach, można w pełni doznawać bytowania w wielkiej przestrzeni, nawet nie tak rzadko widzialnej aż po horyzont. I oddawać się kontemplacji i obserwacji nie tylko tajemniczej krasy zboczy, lecz również tego, co w naturze nie poddaje się i nadal cieszy oko swoją żywotnością.
A jaka to wreszcie odmiana − móc oddychać zapachem śnieżnej świeżości! Takiej, której w polskie niezimowe zimy, zwłaszcza w miastach i regionach pozagórskich, darmo by wyczekiwać − choćby o nią najżarliwiej i najtęskniej apelować do wszelkich wszechmocy. Jaśnie Pani Zima, głucha na błagania, złośliwa wobec uwijających się jak w ukropie meteorologów, woli nagle się pojawić tam, gdzie jej nikt nie zaprasza ani się nie spodziewa − w krajach Orientu czy nawet Afryki, i śnieżnymi nawałnicami z mroźnym powietrzem paraliżować w nich życie.
− Wszystko, nawet zimę, rozstraja chory klimat − mówią nastolatki, które zapytałam, co myślą o anomaliach w pogodzie.
Wypożyczalnie sprzętów do zimowej aktywnej rekreacji ożywają wraz z napływem sezonowych przyjezdnych. Wszystko przygotowane. Duzi i mali jeźdźcy górscy, początkujący i z doświadczeniem, wyposażeni już w narty, sanki lub deski, dobierają najodpowiedniejsze rozmiarami kaski ochronne. Licho nie śpi!
Co rusz kolejne wyszkolone przez trenerów jazdy na nartach czy deskach dziecko próbuje coraz śmielej śmigać na specjalnych i niedługich trasach zjazdowych czy nawet pobliskich pagórkach − wszędzie, gdzie pochyłość z warstwą śnieżnej okrywy obiecuje mnóstwo wrażeń.
Wielu, nie chcąc utracić ani odrobiny z tak wiele obiecującego uśmiechu zimy, który jednak może się nagle okazać kapryśny czy ponury, nawet późnymi wieczorami zażywa saneczkowych szaleństw. Gwar i śmiech nie ustają dopóty, dopóki nie dokuczy chłód, zmęczenie czy nie nadejdzie pora na rozgrzewającą biesiadę kolacyjną.
Zderzenie epok, a góry te same. Dzisiejsze formy rekreacji na obszarach górskich, stworzone przez miejscowy biznes z myślą o masowych turystach: kolejki linowe umożliwiające wjazd na łagodne wierzchołki i zjazd z nich czy wyciągi dla narciarzy − to inny świat niż ten, w którym nie było wyznaczonych tras i szlaków, trzeba było wiele wysiłku, by stanąć na górze nawet o łagodnym zboczu czy znaleźć miejsce na zjazd, jednakże z ryzykiem, gdy trasa nie była sprawdzona i z nie usuniętymi przeszkodami, niewidocznymi, zasypanymi śniegiem. Można odnieść wrażenie, że współczesność niemal o wszystkim pomyślała: sztuczny śnieg jest oczywistością, gdy nie ma naturalnego, i że wszystko rozwiązuje technika i gwarantuje. Niestety, nie! Myślący o górach bez respektu, zapominający, że to obszar natury, w którym jest zawsze wiele nieprzewidywalnego, z czym trzeba się liczyć, podobnie ze swoimi możliwościami i skutkami podejmowanych aktywności − szybko mogą się przekonać, że nie docenili powagi sytuacji.
Tutaj także obowiązuje savoir-vivre. Natura jest gościnna i daje każdemu przywilej bywania w jej przestronnych salonach. Także w tym górskim. Jest jednak bezbronna wobec bywalców zanieczyszczających jej potoki, stawy czy oczka wodne, gdy mylą je z osobistą łazienką. A z kolei przez uznających ją za stół biesiadny, przy którym w każdym miejscu mogą rozpalić ognisko, jest narażona na pożary. Choruje, gdy zaproszeni karmią dziko żyjące zwierzęta, jakby były ich domowymi pupilami. I traci nie tylko wiele uroku, lecz opuszcza ją również dobre samopoczucie pośród rozrzuconych gdzie popadnie śmieci.
Co dla ducha? Wiedziona myślą o tym, jaki obraz gór mocuje się w świadomości współczesnych, zażywających rekreacji sportowej i wypoczynkowej w proponowanych formach, zadumałam się nad brakiem czegokolwiek, co podczas pobytu w górach sprzyjałoby osiąganiu równowagi między pożytkami dla ciała i ducha. Miejscowi włodarze zdają się obchodzić z kulturą i jej twórczymi postaciami po macoszemu. Informacje o jakichkolwiek inicjatywach w tej dziedzinie jako żywo rosną w nowe szczyty do zdobycia. Jak jednak uprawiać wspinaczkę na nie, gdy brakuje przewodników, dopytywani przygodni to niezorientowani, a jedyna zauważalna uliczna tablica ogłoszeniowa straszy strzępami zerwanych plakatów?
Poeci-śmiałkowie, piewcy gór. Umiłowanie górskiego i groźnego piękna, zwłaszcza szczególnie hołubionych najwyższych w Polsce Tatr, najdonioślej zaczęli głosić swymi dziełami polscy poeci, także artyści innych profesji: muzycy, malarze w XIX wieku. (Kontynuatorów tej tematyki można znaleźć pośród współczesnych poetów tatrzańskich).
Najbardziej znani i rozentuzjazmowani pośród nich podejmowali nawet wysiłek i ryzyko mierzenia się z potęgą gór. Ważyli się na zdobywanie szczytów dotąd nie pokonanych przez człowieka. A wówczas nawet te, na których stanęli już triumfatorzy, nadal dla wielu wspinaczy okazywały się nie do osiągnięcia.
Pierwsza plejada najbardziej znanych polskich poetów-wielbicieli surowej, wyzywającej urody natury i krajobrazu polskich Tatr, ich niestrudzonych i gorących piewców, to takie postacie, jak: Adam Asnyk (1838 – 1897), Jan Kasprowicz (1860 – 1926) i Kazimierz Przerwa-Tetmajer (1865 – 1940).
Adam Asnyk i Kazimierz Przerwa-Tetmajer odkładali pióra, by uprawiać wspinaczkę wysokogórską, natomiast Jan Kasprowicz skupiał się na poezji i zdecydowanie wolał wędrówki po górach.
Dla Jana Kasprowicza Tatry stały się krainą, na którą spoglądał z coraz żywszą uwagą w ostatnich kilkunastu latach życia. Interesował się również góralską kulturą ludową, której różne wątki rozpoznawał w rozmowach z miejscowymi barwnymi postaciami gawędziarzy. Pobrzmiewa ona także w jego poezji. Wreszcie tę krainę wybrał na miejsce ostatniej dekady życia, gdy zamieszkał w willi Harenda, położonej na zboczu Gubałówki w Zakopanem.
Spośród obszernej twórczości, którą zaciekawiał jemu współczesnych, a pozostawił potomnym, są takie dzieła, jak: Krzak dzikiej róży, Księga ubogich, Mój świat. Pieśni na gęśliczkach i malowanki na szkle. Trzeba tu przypomnieć choćby jeden z liryków Jana Kasprowicza, mający szczególną wymowę: Wiatr gnie sieroce smreki…
Wiatr gnie sieroce smreki,
W okna mi deszczem siecze;
Cicho się moja dusza
Po mgławych drogach wlecze.
Ku turniom płynie krzesanym,
Ku ścieżkom nad przepaściami,
Gdzie widmo bożych tajemnic
Zmaga się w szumach z nami.
Ku wirchom dąży strzelistym,
Spowitym w słoneczne złota,
Gdzie o bezbrzeżnych przestrzeniach,
Samotna śni tęsknota.
Wiatr gnie sieroce smreki,
Mgławica deszczem prószy…
Hej góry! zaklęte góry!
Tęsknico mojej duszy!
Wiersz ten podano w IV tomie Dzieł Zebranych Jana Kasprowicza, Liryki II, które się ukazały nakładem Towarzystwa Wydawniczego we Lwowie w 1912 roku.
Kazimierz Przerwa-Tetmajer, mieszkając w młodości w Ludźmierzu, miał znakomitą sposobność poznać Podhale i Tatry. Były mu znane Spisz i Liptów. Wówczas w latach 1881 −1891 ze swoim przyrodnim bratem Włodzimierzem, Klimkiem Bachledą, Tadeuszem Boyem-Żeleńskim, Januszem Chmielowskim, Franciszkiem Nowickim, Karolem Potkańskim i Jerzym Żuławskim urządzali wspólne wycieczki w Tatry. W 1892 roku uczestniczył w pierwszym wejściu na Baniastą Turnię i Staroleśny Szczyt. W latach 1889 − 1993 był wraz z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim pierwszym zdobywcą Furkotu. Po 1896 roku z uwagi na stan swojego zdrowia zaniechał wspinaczek na tatrzańskie szczyty, wybierając wędrówki po Podhalu i dolinach Tatr. W swojej twórczości literackiej nawiązywał do folkloru góralskiego, którym był zafascynowany. Stworzył wiele wierszy tatrzańskich. Ponadto − cykl opowiadań gwarą Na skalnym Podhalu i Legendę Tatr − powieść składającą się z dwóch części Maryna z Hrubego i Janosik Nędza Litmanowski, zyskując nimi sławę epika góralszczyzny.
Adam Asnyk, najstarszy z nich, mając 37 lat, wyróżnił się jako pierwszy Polak zdobywca Wysokiej w dniu 27 lipca 1876 roku, jak podaje Maria Szypowska w wydawnictwie Asnyk znany i nieznany ¹. Wymienia też M. Szypowska współtowarzyszy tej zwycięskiej wyprawy i zarazem dzielących z Asnykiem sukces: Mieczysława Pawlikowskiego, Jana Gwalberta Pawlikowskiego z przewodnikami: Maciejem Sieczką, Janem Fronkiem i Jakubem Giewontem.
Asnyk, mający już dwa lata wcześniej zamiar wyprawienia się na szczyt Wysokiej, próbował znaleźć chętnych do tej eskapady. Bezskutecznie. Tymczasem 3 września 1874 r. stanął na Wysokiej alpinista z Węgier Maurycy Dechy, de facto − będąc tym samym pierwszym zwycięzcą. W tym wyczynie Węgrowi towarzyszyli przewodnicy: Jan Ruman i Marcin Spitzkopf. Te informacje Szypowska podaje, powołując się na Julię Wieleżyńską, przytaczającą w tej sprawie list dr. Mieczysława Świerza, znawcy historii Tatr i taternictwa.
A oto co o początku swojej wspinaczki na Wysoką pisze Asnyk w wierszu pt. Noc pod Wysoką:
Wieczór się zbliżał, a nad naszą głową
Wciąż wyrastały prostopadłe ściany,
I wciąż się zdawał oddalać na nowo
Wierzchołek w słońca promieniach kąpany.
Więc trzeba było myśleć o noclegu,
Zanim nas zdradne ciemności zaskoczą
Na skał urwanych przepaścistym brzegu.
Już pierwsze zacytowane wersy tego wiersza wskazują na zamysł poety poprowadzenia czytelnika we wspólnej wędrówce duchowej przez meandry dzikiej i budzącej wiele emocji swoim dziewiczym pięknem i grozą natury do celu wymagającego wyjątkowej konsekwencji. W dramaturgii zmagań z kamiennym i nieustępliwym kolosem wyrosłym w twardym masywie górskim, piętrzącym swoje zdradliwe pochyłości ponad urwiskami w zdawałoby się nieskończoność − Asnyk odsłania scenerię, której centrum stanowi przede wszystkim niewidzialna moc. Jest ona skupiona w żelaznym akcie woli poety-śmiałka, który określiłabym: Pokonać, by nie być pokonanym! Taki akt niezłomności wymaga jednocześnie pokory, by przetrwać w arcytrudnych warunkach, stawiających człowieka w każdej chwili przed wyborem mogącym zawieść.
Cytując M. Szypowską, podaję, jak oględnie o tym wyczynie 31 lipca 1876 r., cztery dni po wdarciu się na Wysoką, Asnyk pisał z Zakopanego do swego ojca: Trzy noce spędziliśmy pod gołym niebem na wyżynach, przytuleni do skał przy rozpalonym z kosodrzewiny ognisku. Przez całe dwa dni okrążaliśmy niedostępnego olbrzyma, wznosząc się po urwiskach i zaspach śnieżnych, częstokroć na pięćset lub tysiąc stóp rozciągniętych prawie prostopadle z góry na dół. Dopiero trzeciego dnia stanęliśmy na szczycie Wysokiej, pełzając po granitowym czubie, gdzie zaledwie gdzieniegdzie wystający załomek lub rozpadlina daje oparcie dla nogi, brzucha, dłoni lub paznokci.²
Do tego ekstremalnego doświadczenia i jego przenikliwej percepcji Asnyk dopisuje wiele strof poezji skupionych na Tatrach.
Nie sposób w tym szkicu nie zacytować choćby kilku pierwszych wersów, które pochylił nad Giewontem w wierszu o tym tytule:
Stary Giewont na Tatr przedniej straży
Głową trąca o lecące chmury –
Czasem uśmiech przemknie mu po twarzy,
Czasem brwi swe namarszczy ponury
I jak olbrzym w poszczerbionej zbroi
Nad kołyską ludzkich dzieci stoi.
Przez ciąg wieków wznosi dumne czoło
I wysuwa pierś swą prostopadłą,
Patrząc z góry na wieśniacze sioło,
Co pokornie u nóg jego siadło.
Przez ciąg wieków straż swą nad nim trzyma
Z troskliwością dobrego olbrzyma.
Z pewnością odczytanie tego wiersza starożytnym czy w epoce renesansu wywołałoby gwałtowne reakcje, a co najmniej zdumienie. W antyku, hołubiącym ściśle określone kanony piękna, góry nie mające żadnych cech, które mogłyby im sprostać, nie przyciągały uwagi ludzi pióra. Swoją dzikością i surowością wręcz odstręczały.
Słowo: tatry początkowo było rzeczownikiem pospolitym, nazwą wszelkich wzniesień. Nie wiązano go z nazwą pasma gór, znanych obecnie jako Tatry. Wzmiankuje o tym Michał Jagiełło we wstępie do opracowanej przez niego antologii Tatry i poeci, wydanej w 2007 r. przez PIW, w którym skupia się m.in. na rozpoznaniu, jak rozwijało się w polskiej literaturze zainteresowanie poetów Tatrami. Nie były one znane polskim poetom przez długie wieki. Zaś tych, którzy cokolwiek o nich wiedzieli, najczęściej napawały grozą, a nawet wstrętem, co było bliskie postaw wielu społeczności czy ludów wobec każdych gór, postrzeganych wówczas za wręcz wrogie człowiekowi. Michał Jagiełło, wskazując na te podobieństwa, wspomina o grozie i trwodze, które budziły nawet w wielkich i uchodzących za mężnych wodzach, gdy ich wojenne drogi prowadziły w rejony górskie.
Myślę, że te dalekie od zaciekawienia czy podziwu nastawienia nie sprzyjały nie tylko dostrzeżeniu i docenieniu walorów Tatr i ich przyrodniczego otoczenia, lecz również stanowiły swoistą tamę psychologiczną, której przełamanie wymagało czasu i pojawienia się silnego i oryginalnego słowa poezji, zdolnego je nobilitować.
Stefania Pruszyńska
¹ Szypowska Maria, Noc nad Wysoką, w: Asnyk znany i nieznany, PIW, Warszawa 1971, s. 426
Fot.: Dominik Golenia
Na fot.: Pejzaże zimy i obrazy rekreacji w Szklarskiej Porębie i czeskim Harrachovie oraz okolicach (fot. 4 i 8), trzecia dekada stycznia 2020
(Publikacja aktualizowana).