U nas największa fala na Wiśle od 160 lat, tornada i histeria wyborcza, a na Wyspach Brytyjskich Nick Clegg, przywódca Liberalnych Demokratów zapowiada „największy wstrząs ustrojowy od 1832 roku”, tj. od czasu ogłoszenia The Great Reform Act, w tym powszechnego prawa wyborczego, wykraczającego poza klasy posiadające.
Głównym elementem tego „wstrząsu ustrojowego” ma być proporcjonalny system wyborczy do Izby Gmin, a obok tego wprowadzenie wyborów do Izby Lordów, a także odejście od tradycji, według której to premier wybiera dzień wyborów parlamentarnych. Zdaniem Clegga, ordynacja wyborcza da wyborcom możliwość odwoływania skorumpowanych posłów oraz zdecentralizuje Wielką Brytanię, która jego zdaniem jest najbardziej scentralizowanym krajem w Europie!
Gdyby te poglądy demoliberałów brytyjskich odpowiadały prawdzie, to by oznaczało, że na Wyspach nie tylko ruch jest lewostronny, ale że całe życie polityczne toczy się w kierunku odwrotnym, niż po drugiej stronie La Manche. Na razie nie wydaje się, żeby te postulaty cieszyły się powszechnym poparciem, a hałas, który im towarzyszy jest związany głównie z faktem, że ich partia stała się „języczkiem u wagi” i bez nich Partia Konserwatywna nie mogłaby stworzyć rządu mającego poparcie parlamentarnej większości. Obiecują więc oni swoim koalicjantom, że przeprowadzą referendum w sprawie ordynacji wyborczej, które powinno rozstrzygnąć, czy większość Brytyjczyków chce pozostać przy dotychczasowym systemie JOW (First-Past-The-Post), czy też woli jakiś inny? A jaki? Rozważanych jest pięć możliwości: australisjki system JOW, tzw. AV (Alternative Vote), irlandzki STV (Single Transferable Vote), AV+ (pewna mutacja systemu australijskiego) oraz listy partyjne, jakie są najbardziej popularne, w różnych formach, na Kontynencie Europejskim.
Czy partyjny interes brytyjskich demolibów zwycięży w starciu z brytyjskim konserwatyzmem, z tradycją i zdrowym rozsądkiem? Czas pokaże. Dzisiaj jest zamieszanie i rządy koalicyjne, z jakimi Brytyjczycy nie mieli jeszcze do czynienia, więc będzie to dla nich bardzo pouczająca lekcja. Chyba, że lekcja im się nie spodoba i niebawem David Cameron, śladem Herolda Wilsona z 1974 roku, zarządzi nowe wybory. Aczkolwiek, jak słyszymy z zapowiedzi, jego koalicyjny partner chce mu to uniemożliwić i odebrać premierowi prawo zarządzania wyborów w dowolnym terminie. Bardzo to jest wszystko ciekawe.
Ale może nie będzie tak łatwo. „Nowe” starło się już ze „Starym” przy otwarciu nowego parlamentu. „Stare” wymagało, żeby Speaker Izby Gmin (odpowiednik marszałka Sejmu), jeśli uzyskał ponownie mandat w wyborach w swoim okręgu, został przyjęty przez Parlament jednomyślnie, przez aklamację. Tradycja ta przetrwała 175 lat. Ostatnim Speakerem, który nie został w ten sposób wybrany był Manners Sutton, a Parlament go odwołał w 1835 roku. Od tamtej pory nikt jej nie usiłował podważyć. Teraz jednak John Bercow znalazł się w ogniu krytyki grupy posłów, zarówno z Partii Pracy, jak i Partii Konserwatywnej. Domagali się oni, żeby tym razem przeprowadzić wybory nowego Speakera.
Pierwszym obradom przewodniczy ten członek Izby Gmin, który najdłużej sprawuje swój mandat bez przerwy. Procedura polega na tym, że Senior Izby najpierw pyta kandydata, czy życzy sobie kontynuować mandat, kiedy ten odpowie twierdząco, po krótkiej prezentacji, Senior zwraca się do Izby, która przez 175 lat na takie pytanie odpowiadała jednym, grzmiącym, „aye!”. We wtorek, 18 maja, obrady otworzył 80-letni Sir Peter Tapsell, poseł od 1966 roku. Na jego pytanie Izba odpowiedziała chórem, jak wymaga tradycja, ale pojawiła się garstka posłów, którzy odpowiedzieli „no!”. Senior uznał, że tych głosów jest za mało, żeby przeprowadzać formalne głosowanie i John Bercow został przewodniczącym Izby przez aklamację. Tradycja została uratowana, Bercow zachowa posadę i wspaniały apartament Speakera Izby, w wieży Big Ben.
Ale tradycja wisi na włosku. Sam John Bercow jest, w pewnym sensie, uosobieniem jej wielokrotnego złamania. Po pierwsze, jest najmłodszym Speakerem w historii Parlamentu, który w dniu wyboru (w czerwcu 2009) miał 46 lat. Po drugie, jest pierwszym Speakerem żydowskiego pochodzenia. Po trzecie, sam jego wybór nie był prosty i Izba wielokrotnie musiała powtarzać głosowanie. Po czwarte, w swojej własnej partii, wśród konserwatystów, nie cieszy się wielkim zaufaniem, bo jego poglądy są nadmiernie „elastyczne”. Pamiętajmy, że w poprzednim parlamencie większość mieli laburzyści i to ich glosy zdecydowały o wyborze Bercowa. Wreszcie za symboliczny można uznać fakt, że Bercow nie chce występować w historycznych szatach Speakera Izby Gmin.
Pomimo tych wszystkich kontrowersji jego pozycja jest, można powiedzieć, tradycyjnie mocna. Przekonał się o tym najlepiej eurodeputowany Nigel Farage, przewodniczący UKIP (Brytyjskiej Partii Niepodległościowej), który postanowił wysadzić Bercowa z siodła i wygrać z nim wybory parlamentarne w okręgu Buckingham. Farage, jak sam to przyznał po wyborach, liczył na to, że główne partie nie będą prowadziły tam kampanii (Speaker nie należy do żadnej partii i kandyduje jako „Speaker z ambicją na ponowny wybór”), ale nie docenił siły i popularności Bercowa. W błąd wprowadziły go liczne głosy krytyki, jakich nie szczędzili marszałkowi Izby dziennikarze różnych mediów. Tymczasem w swoim okręgu wyborczym Bercow wygrał śpiewająco, uzyskując 22 860 głosów poparcia, podczas gdy Farage zaledwie 8 410.
Kiedy mówimy o porażce wyborczej Nigela Farage’a, to warto zwrócić uwagę, że wynik wyborczy jego partii jest nawet bardziej dobitnym dowodem „niesprawiedliwości” systemu brytyjskiego niż wynik liberałów. UKIP uzyskała poparcie 917 832 wyborców i nie zdobyła ani jednego mandatu. Natomiast taka północno irlandzka Alliance Party ma jednego posła, podczas gdy w skali całego państwa głosowało na nią zaledwie 47 762 wyborców. Jeszcze bardziej „niesprawiedliwy” jest sukces Democratic Unionist Party, która zdobyła aż 8 mandatów przy poparciu zaledwie 168 216 osób. Warto zwrócić uwagę na fakt, że żadna z tych partii, podobnie jak Sinn Fein, Scottish National Party i inne, nie miałyby żadnych szans na zdobycie mandatu w takiej „sprawiedliwej” ordynacji, jaka obowiązuje w Polsce!
Ale system brytyjski nie ma nic wspólnego z tak pojętą wyborczą sprawiedliwością. Jest to system osobistego rozliczania posła ze sprawowania przez niego mandatu. Tego rozliczenia dokonują wyborcy okręgu, których poseł ma reprezentować w Parlamencie Zjednoczonego Królestwa. Dlatego pani Naomi Long z Alliance Party of Northern Ireland mogła pokonać premiera Północnej Irlandii Petera Robinsona, za którym głosowało tym razem o 20 proc. wyborców mniej niż w 2005 roku. Pani Long uzyskała poparcie 37 proc. wyborców, podczas gdy Robinson tylko 32 proc. Prawdopodobnie zadziałało tu kilka czynników: Robinson był zamieszany w jakieś afery finansowe, a na dodatek jego żona miała skandaliczny romans z 19-letnim młodzieńcem! W konserwatywnym społeczeństwie, w którym bez przerwy piszą o małżeństwach homoseksualistów, o kapłaństwie kobiet itp., itd. – kiedy przychodzi do powszechnych wyborów – konserwatywny ciemnogród bierze górę! Na szczęście!
Jerzy Przystawa
Wrocław, 20 maja 2010