Pamięć jest niegasnącą świecą, słowa – posłańcami jej płomienia.
Wkrótce minie pierwsza rocznica śmierci Marka Zaradniaka, znanego wszystkim dziennikarza, wieloletniego redaktora „Głosu Wielkopolskiego”, który swoim piórem niestrudzenie kreślił mapę kultury Poznania i regionu Wielkopolski. Wcześniej swoje pióro angażował w publikacje „Gazety Poznańskiej” i „Expressu Poznańskiego”.
Marek Zaradniak zmarł 15 sierpnia 2020 roku. Nie mogłam się pogodzić z tą nagłą, przytłaczającą smutkiem wieścią. Miałam w żywej pamięci postać Marka, jego skromność, wytrwałe i z oddaniem skupienie się na pracy, której dawał swoje życie od rana do nocy każdego dnia. W moich myślach trwały jeszcze niedawne krótkie rozmowy z Markiem lub nieco odleglejsze przy kawie w redakcji „Głosu Wielkopolskiego”.
Współobecność na wydarzeniach w kulturze. Ożyły obrazy częstej współobecności w tych samych miejscach na wielu inicjatywach różnych środowisk kultury i na niektórych bankietach popremierowych. W takich przyjęciach celował najczęściej poznański Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki – po każdej premierze w sali bankietowej spotykali się artyści i realizatorzy spektaklu, przedstawiciele prasy i zaproszona publiczność. Podczas spektakli dyrekcja poznańskiej opery zapewniała ponadto przedstawicielom redakcji miejsce na widowni w 10. rzędzie na parterze. Widywaliśmy się także na konferencjach prasowych, poprzedzających liczne festiwale, spektakle teatralne, operowe, koncerty, wystawy muzealne, spektakle kinowe i wystawy targowe na MTP.
Przybywał na ważne imprezy literackie, w tym na inauguracje Listopadów Poetyckich, odbywających się pod szyldem Poznańskiego Oddziału Związku Literatów Polskich, czy Międzynarodowych Konferencji Poetyckich, organizowanych przez Wielkopolski Oddział Związku Literatów Polskich, a także na benefisy pisarzy, poetów i inne podobne spotkania.
Na zaproszenia na konferencje prasowe z gwiazdami sceny muzycznej Marek Zaradniak zawsze odpowiadał swoją obecnością. Z taką samą też uwagą śledził wszystko, co działo się na rozlicznych koncertach, w tym np. Ery Jazzu, którą Dionizy Piątkowski przywrócił Poznaniowi, albo świętujących urodziny Presleya. Niezwykłych Faridy i poświęconych pamięci Czesława Niemena czy Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego. Tych w Filharmonii związanych z konkursami skrzypcowymi im. H. Wieniawskiego czy wielką klasyką i tych, które rozbrzmiewały w wielu gatunkach muzycznych w Blue Note. Wsłuchiwał się też w głosy śpiewaków operowych. Nie sposób wymienić wszystkich.
Nie można było sobie wyobrazić, że nie przyjdzie np. na spotkanie prasowe z Faridą, która zagościła w Poznaniu 15 stycznia 2014 r., w przeddzień jej koncertu w Zielonej Górze. Spotkanie zorganizował Krzysztof Wodniczak w „Tulipanie”, mającym lokum przy placu Wielkopolskim. Przy wspólnym stole usłyszeliśmy wówczas od Faridy wiele ciekawych informacji i wyjaśnień dotyczących toczącego się procesu sądowego w sprawie konfliktu z Małgorzatą Niemen o utwór „Musica magica”. Gośćmi tego spotkania była tłumaczka języka włoskiego Ewelina Rajchel (na fot. obok Faridy) i siedząca obok niej Analisa Aprile – Włoszka, autorka scenariusza filmu, w którym Farida miała zagrać główną rolę.
Często po finale prezentacji wydarzeń sięgaliśmy po kawę, herbatę, soki i jakiś mały poczęstunek przygotowany dla zaproszonych przedstawicieli mediów. To dobre warunki do rozmów, lecz tylko krótkich. Zawsze brakowało czasu. Był to przecież przede wszystkim czas pracy.
Na uroczystym biesiadowaniu. Uczestniczył Marek Zaradniak, i tam też go wszyscy widywaliśmy, w kolacjach przygotowanych odświętnie przez urzędy, instytucje, organizacje i Ks. Arcybiskupa dla przedstawicieli środowisk dziennikarskich, twórczych, artystycznych czy integrujących społeczności. Zazwyczaj urodzajne w takie okazje do dłuższych rozmów i biesiad przy wspólnych stołach były tzw. spotkania opłatkowe poprzedzające święta Bożego Narodzenia lub organizowane w okresie poświątecznym i powiązane z nastaniem Nowego Roku, np.: noworoczne w CK „Zamek”, firmowane przez Prezydenta Miasta, na Międzynarodowych Targach Poznańskich – pomyślane jako podsumowujące miniony rok i serwujące przedstawicielom mediów wigilijne potrawy. Specyficzną, bardzo ciepłą atmosferę zawsze miały Bigos Nowogródzko-Wileński i Wigilia Towarzystwa Miłośników Ziemi Wileńskiej i Wileńszczyzny – podtrzymujące więzi Wilnian i Lwowian mieszkających w Poznaniu i ich tradycje świętowania.
W moim archiwum zachowały się z niektórych tych uroczystych biesiad fotografie z uczestniczącym w nich Markiem Zaradniakiem. Pojawił się także na jednym z wyjątkowo urokliwych wieczorów wigilijnych – świętowaliśmy wówczas w kameralnym, wybranym gronie artystyczno-dziennikarskim w siedzibie zaprzyjaźnionej redakcji „Merkuriusza” na zaproszenie redagującej to czasopismo Marioli Zdancewicz.
Dzięki staraniom i inwencji koleżanki redaktor Marioli Zdancewicz mogliśmy podczas tego spotkania nie tylko przebywać we wspaniałym gronie wyjątkowych postaci, w którym miłą niespodzianką była obecność Marioli Kalickiej – rzeźbiarki i zarazem poetki, znanej mi z Klubu Literackiego „Dąbrówka”, lecz również podziwiać piękno brzmień akordeonów, posłusznych już bliskim mistrzowskich umiejętności uczniom poznańskiej szkoły muzycznej. A że młodzi muzycy sięgnęli po wielką klasykę, utrzymaną w tonacjach usposabiających do tkliwej zadumy, podnieśli swoim występem klimat naszej współobecności i refleksji nad bożonarodzeniowym cudem – na wyżyny.
Zapracowany. Pamiętam Marka zawsze skupionego, zamyślonego, na ogół milczącego… niezbyt skorego do zażywnych pogawędek, do których trzeba było przecież innych okoliczności, a nie okołokoncertowych (a muzyczne rewiry nawiedzał najczęściej) czy pospiechu na kolejne biesiadowisko kulturalne, konferencję albo umówione spotkanie. Takim pewnie pamiętają go wszyscy. Pojawiał się wszędzie, aż zadziwiało, gdy nijak nie udawało się go dostrzec jako pierwszego przybyłego. Można było mieć wtedy pewność, że zaciekawiło go coś rzadkiego albo nie cieszącego się popularnością wśród redaktorów innych tytułów. Reagował na wiele zaproszeń i informacje o nieznanej mu jeszcze niszowej imprezie kulturalnej.
Widywałam w ostatnich latach Marka także niekiedy znużonego, zdawałoby się walczącego ze snem ze zmęczenia, jakby nieobecnego. Nic dziwnego, gdy w ciągu dnia bywał zarówno obserwatorem tak wielu wydarzeń, uczestnikiem kilku konferencji prasowych, jak i rozmówcą osób, z którymi przeprowadzał wywiady, a później pracował nad zgromadzonymi materiałami i treściami w redakcji co najmniej do północy, o czym wspominała jedna z jego redakcyjnych koleżanek.
Wiadomo mi także, że jest współautorem wraz z Michałem Iwaszkiewiczem, Tomaszem Dymaczewskim (współpraca), i Janem Gradem (autorem wstępu) publikacji książkowej pn. „Poradnik dobrych obyczajów Michała Iwaszkiewicza” (wydawnictwo „Kurpisz”, Poznań 2006).
W „Monidle”. Ta poznańska restauracja, postrzegana jako kultowa, mieszcząca się przy ul. Matejki, niedaleko od macierzystej redakcji Marka Zaradniaka (na ul. Grunwaldzkiej), od kwietnia 2007 r. zapewniała pod swoim dachem przyjazne lokum Klubowi Dziennikarza, który niemal od razu przywodził do „Monidła” osoby z wielu środowisk kultury.
Bywałam tam rzadziej niż przybywający regularnie na kawę klubową w drugi czwartek każdego miesiąca Marek Zaradniak i znajomi – to wybitnie męskie towarzystwo miewało nieraz własne terytoria tematyczne, a wówczas, by nikogo nie krępować swoją niewieścią obecnością, opuszałam „Monidło” już po kilkunastu minutach. A bywało, że także po angielsku… Dyskutanci czy przychodzący tutaj, by pomilczeć w dobrej kompanii, byli przede wszystkim związani pracą dziennikarską, redaktorską z różnymi tytułami prasowymi, czasopismami i innymi mediami. Wszyscy honorowali emblemat: kultura. Wielu pośród nich parało się recenzją, krytyką, felietonem. W tym gronie niekiedy pojawiali się etnografowie, muzykolodzy, znawcy różnych dziedzin i środowisk artystycznych, działacze kultury i środowiska dziennikarskiego, często łączący wiele zawodowych i środowiskowych ról i nadto dokładający na półki kultury również własną twórczość.
W „Monidle” zastawałam koleżeństwo z organizacji dziennikarskich, z którymi się związałam członkostwem, jak i bliższych i dalszych znajomych z innych formacji. A zawsze można było zastać którąś z osób z każdej z nich: Związku Zawodowego Dziennikarzy (ZZD), Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (SDP), Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy (KSD) Stowarzyszenia Dziennikarzy Rzeczypospolitej Polskiej (SDRP). Wszyscy ze starszych lub rówieśnych pokoleń. Przeważnie dziennikarze prasowi.
Na monidłowych konwentyklach klubowych stałymi bywalcami byli wraz z Markiem Zaradniakiem.: Ryszard Podlewski uzbrojony również w pióro poetyckie i mój mąż Tadeusz Golenia. Tutaj szczególne przywileje miał Kazimierz Rafalik jednocześnie artysta rzeźbiarz i fotografik, który do zasług twórcy rzeźb-statuetek dla poznańskiej kultury dołożył kolejną – 26 kwietnia 2007 roku podczas wystawy płaskorzeźb swojego autorstwa pn. „Kobieta wciąż obecna” za aprobatą właścicielki restauracji „Monidło” pani Lidii Idczak ogłosił otwarcie w tym przybytku Klubu Dziennikarza. Zatem stał za wielce dobroczynną inicjatywą o właściwościach magnetyzmu towarzyskiego dla przedstawicieli różnych pokoleń poznańskich dziennikarzy. Zachodzili także na te spotkania: Piotr Górski, Andrzej Górczyński, Andrzej Niczyperowicz, Krzysztof Wodniczak i wielu innych.
Poza protokołem spotkań Klubu Dziennikarzy pojawiali się znajomi ze środowiska literackiego Poznania. Bywali tutaj np. Ryszard Danecki czy Danuta Bartosz, która o tym niedawno mi wspomniała. „Monidło”, aktualnie już nie istniejące pod dawnym adresem, miało swoje liczne walory i często było miejscem wywiadów przeprowadzanych przez Marka Zaradniaka – przestrzeń restauracyjno-kawiarniana stwarzała poczucie swobody i miała sympatyczniejszą aurę niż służbowe, redakcyjne pomieszczenia.
Przybywali tutaj niektórzy redagujący periodyki kulturalne, przeważnie wydawane drukiem. Prasa w Internecie była rzadkością jeszcze 15 lat temu (w 2006 r.), gdy po wielu latach pracy w redakcjach i wydawnictwach (od 1989 r.) zakładałam eksperymentalnie, pioniersko (dla przykładu i wówczas na blogu) gazetę autorską i swoje autorskie witryny artystyczne. Taki stan rzeczy mnie nie deprymował. Pamiętam, że Marek Zaradniak i całe środowisko dziennikarskie i inne gremia z sympatią i zainteresowaniem przyjmowało tę nowość (poza wszystkim proekologiczną przecież, oszczędzającą papier, a tym samym drzewa, z których jest pozyskiwany). Byłam pewna, że przyszłość prasy i także części publikacji artystycznych zapewni Internet. Zresztą ta tendencja była już wtedy zauważalna na amerykańskim rynku prasowym, lecz w Polsce stopniowo, chociaż dużo wolniej, przybywało czasopism elektronicznych. Początkowo były to alternatywne wersje internetowe drukowanej prasy. Ten wątek w moim wspomnieniu o Marku Zaradniaku, przypominający obraz rynku prasowego sprzed lat, stanowi trop prowadzący do ważnej cechy w myśleniu Marka – otwartości na świat nowości i twórczą innowacyjność, o czym nieraz rozmawialiśmy. Internet również uznawał za nośnik rysujący wielką perspektywę treściom gazet i wszelkim innym – i to wtedy, gdy wydawcy prasy i twórcy z taką wizją jeszcze nie wiązali swoich planów.
Zazwyczaj wsłuchujący się w wypowiedzi swoich rozmówców-informatorów czy postaci, które prezentował na łamach, Marek na pogwarkach w „Monidle” dla odmiany trochę opowiadał o sobie. Nawiązywał do wątków, uwag, opinii, refleksji czy wrażeń z wydarzeń w świecie kultury. Nie mających zaś dostępu do informacji lub nie śledzących jak dawniej zapowiedzi kolegów seniorów informował o nowinkach. W klubowej monidłowej wymianie informacji jedni mówili o projektowanych czy przygotowywanych imprezach, a będący jednocześnie ich organizatorami przekazywali zaproszenia kawoszom klubowym. Niekiedy obdarowywali także czasopismami czy innymi wydawnictwami.
W ostatnich latach Marek sprawiał wrażenie nieco przygaszonego. Sygnalizował niepokoje związane ze zmianami personalnymi w redakcji i panującym w niej niekiedy klimatem. W wielu redakcjach doświadczeni i zaangażowani w swoją pracę dziennikarze byli zastępowani młodymi, dopiero startującymi w tej profesji. I trudno było liczyć na pewność przedłużenia zatrudnienia po osiągnięciu wieku emerytalnego. A zwalniano wówczas właśnie starszych dziennikarzy, w tym emerytowanych, pracujących na umowę-zlecenie. Sam nie był jeszcze świadczeniobiorcą ZUS.
Z lupą o życiu literackim w mediach mających oko na kulturę. Kiedyś zastanawialiśmy się, dlaczego nie przyjął się zwyczaj organizowania konferencji prasowych – zwiastunów różnych spotkań literackich, zwłaszcza tych ujmujących w programie np.: występ muzyków, prezentacje twórczości plastycznej, fotograficznej bądź innej i zaplanowanych w większych przestrzeniach, z myślą o liczniejszej publiczności. Dobrze przygotowane merytorycznie spotkania prasowe stworzyłyby organizatorom możliwość rozprzestrzenienia informacji w wielu mediach. Także prezentacji twórców. A przedstawicielom zainteresowanych redakcji ułatwiłyby rozmowy z wybranymi postaciami. W dodatku w mniej kłopotliwych warunkach aniżeli tuż po wydarzeniu, gdy zmęczenie lub konieczność opuszczenia miejsca imprezy po jej zakończeniu ogranicza kontakty.
W konkluzji ustaliliśmy, że dominującą praktyką są spotkania kameralne z wolnym wstępem i promocją książek. Potwierdzały ten stan rzeczy zarówno moje liczne obserwacje uczestniczki wielu wydarzeń literackich, związanej aktywnością twórczą ze środowiskiem, i zarazem dziennikarki, redaktorki, jak i doświadczenia Marka, nieco rzadziej bywającego na pegazowych imprezach i wyłącznie wówczas w roli zaproszonego dziennikarza, obserwującego scenę literacką z własnej perspektywy. Nietrudno nam było dostrzec, że wyjątek stanowią niektóre wieczory muzyczne powiązane z aktywnością literacką (np. obowiązuje opłata, a liczba miejsc jest limitowana). Albo że organizatorami wielu wydarzeń literackich są biblioteki (mające licznych użytkowników – czytelników książek, miłośników literatury), domy kultury i różne organizacje twórców czy kluby skupiające poetów, pisarzy albo fundacje. Dostrzegaliśmy również, niejednokrotnie ad hoc i każde z nas z osobna, niezależne inicjatywy właścicieli lokali kawiarnianych czy restauracyjnych i indywidualne autorów, o których ani mru-mru w powszechnie dostępnych źródłach pisanych. Może dla organizatorów, właścicieli tych lokali, te informacje były ściśle tajne albo z góry adresowane do wąskiego kręgu znajomych czy przypadkowych odbiorców.
Wobec tej rzeczywistości, w której zwielokrotniła się aktywność publiczna środowiska literackiego, odsłaniająca powstającą współcześnie twórczość i jej autorów, niewiadomą pozostawało zainteresowanie czytelnicze, którego pobudzanie jednakże w dużej mierze zależy od dostępności informacji o wszelkich przygotowanych inicjatywach.
Widać jednak, że nie ma też najwyraźniej woli bądź potrzeby albo możliwości wzmocnienia konferencjami prasowymi tradycji słania przez organizatorów zaproszeń na wydarzenia literackie z wolnym wstępem. Wraz z rozpowszechnieniem Internetu przyjęła się dodatkowo nowa formuła – sygnalizowania ich w prasie internetowej (w ramach współpracy). Bardzo rzadko zaś pojawiają się one w drukowanych tytułach prasowych. Nieliczne publikuje w Poznaniu informator IKS. Zapowiedzi zamieszczają zawsze portale organizatorów i współorganizatorów czy patronów medialnych, a nadto można zauważyć je np. w witrynach autorów. Z kolei zaproszenia podawane w mediach społecznościowych, przecież pośród ogromnej masy ogłoszeń z różnych dziedzin, co widać gołym okiem, wyraźnie się zacierają. Ich czytelnikami mogą być bowiem wszyscy użytkownicy. Nie mają więc one wyraźnie ukierunkowanego odbiorcy, związanego choćby z miejscem organizowania imprez. A jeśli pojawiają się w grupach zamkniętych i skupiających wielu poetów i pisarzy, chylą się w tej formule ogłoszeniowej ku wydarzeniom odbieranym jako środowiskowe, hermetyczne. Są także często postrzegane jako nie mające charakteru publicznych prezentacji, czyli niedostępne dla osób spoza gremiów twórczych.
Te nasze rozważania sprowokowała smutna rzeczywistość – nieliczna publiczność na wieczorach z udziałem literatów. Chociaż nie jest to żelazna reguła, bowiem np. ze wstępem wolnym niektóre wieczory i spotkania poetyckie, a szczególnie benefisy i jubileusze, przyciągają licznych przyjaciół, znajomych, sympatyków pisarzy i poetów, ich wiernych czytelników. Również zainteresowanych postaciami – studentów i obserwatorów życia literackiego czy w ogóle kulturalnego. Podobnie zaciekawiają wielu inicjatywy środowiskowe, zwłaszcza niekonwencjonalne, w wolnej przestrzeni publicznej.
Jednak pamiętaliśmy czasy, gdy na wszystkie spotkania spod znaku Pegaza przybywały takie tłumy, że brakowało nawet miejsc stojących. A ówczesne dyskusje nieraz osiągały taką temperaturę i barwy, że daleko im było do uładzonej wstrzemięźliwości, mimo panującego wtedy klimatu – zamykającego usta.
Pomijając wnioskowanie o przyczynach tej sytuacji, które wymagałoby prezentacji obszernej analizy różnych aspektów związanych z jednej strony ze skomplikowaną rzeczywistością edytorstwa prasy, a z drugiej – z sytuacją środowisk literackich i reprezentujących je formacji, nie było w tych naszych skrótowych rozmowach jeszcze rozważań dotyczących potencjalnych scenariuszy dla kultury na najbliższą przyszłość. Trudno było prorokować o tym, czy pandemia może na dłużej sparaliżować tę dziedzinę z jej twórcami, animatorami, organizatorami, instytucjami (lockdown, zamknięcie placówek kultury i miejsc prezentacji środowisk twórczych na żywo). A już wiosna z wolna uprzytamniała skalę druzgoczących jej skutków. Wtedy też życie kulturalne straciło oddech, a peregrynujące w wirtualne rewiry dusiło się jak ryba wyrzucona na brzeg – mimo wielu pojawiających się w mediach społecznościowych nagrań własnych poetów czy muzyków i różnych inicjatyw w trybie online. Lato 2020 nadal, niestety, nie rozjaśniało widoków na najbliższe miesiące.
W biegu i skupieniu. Niezmiennie pokonywał odległości tramwajami lub autobusami. Dlatego zawsze po konferencjach prasowych czy koncertach, które były ostatnimi punktami jego całodziennego programu uczestnictwa w kulturze, żwawo zdążał na pobliski przystanek, by dotrzeć do redakcji i tam swoim redaktorskim piórem odsłonić faktografię i postacie wydarzeń.
Wiele razy przelotnie, niemal w stylu maratońskim, wymienialiśmy wieści i serdeczne intencje. Miał też podobne do mojego upodobanie do uczestnictwa w tych samych niedzielnych wieczornych mszach w kościele poznańskich Dominikanów. Latem rozpoznawałam go tam wśród tłumu po białym ubraniu. A może była to tylko biała marynarka…
Niezawodny i gorliwy w swoich staraniach o przygotowanie materiału prasowego, starał się nikogo nie skazywać na niepamięć. Pamiętał o osobach z kręgu przyjaciół i znajomych, aktywnych w kulturze. Znajdywał również czas na uczestnictwo w uroczystościach pogrzebowych – towarzyszył w ostatniej drodze przedstawicielom poznańskiego establishmentu, w tym zaś niemal zawsze można go było dostrzec w kondukcie zmierzającym do miejsca pochówku redakcyjnych koleżanek, kolegów czy znajomych z poznańskiego środowiska dziennikarskiego i artystycznego.
W swojej postawie skrywał głęboko żarliwość, będącą mocą sprawczą w zdobywaniu wiedzy o postaciach tworzących dorobek poznańskiej czy wielkopolskiej kultury. Wierzył w sens swojej pracy, którą wykonywał nie tyle z obowiązku, ile poczucia własnej misji i jej znaczenia dla licznej rzeszy czytelników w Poznaniu i Wielkopolsce. Żył treściami tego bogactwa, pozostawiając ledwie margines na swoją prywatność.
Gdy urwały się ślady… W ubiegłoroczne pożegnalne uroczystości Marka Zaradniaka wpisała się pandemia ograniczająca możliwości towarzyszenia mu do końca licznym przyjaciołom, znajomym i rzeszom czytelników szanujących oddanego kulturze redaktora.
W tamtych okolicznościach nagle i nieubłaganie urywających ślady Marka Zaradniaka na ziemskich drogach napisałam „Nokturn łąkowy”, pragnąc wyrazić to, co niewyrażalne, gdy odchodzi na nieznane łąki człowiek godny w swojej pokorze wobec ludzi i wartości nieprzemijających. Wiersz ten zadedykowałam Jego pamięci.
Tekst i fot.: Stefania Pruszyńska
(Tekst aktualizowany).