Cukier krzepi – to mające przedwojenną datę hasło reklamowe ukuł pisarz Melchior Wańkowicz. Zarobił na nim majątek. Zwięzła i sugestywna treść jego myśli przekonała miliony do słodkiego buraka cukrowego w kryształkach. Obecność na współczesnym stole tego produktu i wielu innych wyznaczają realia odmienne od tamtych z początków XX wieku. Stołownicy są jednak wrażliwymi barometrami każdej epoki.
– Rozsądek nie ma tu nic do rzeczy! – wykrzyknął rozochocony rosły mężczyzna, najwyraźniej miłośnik cukru, który dokładając do koszyka kolejną torebkę z tym specjałem i cedząc słówko po słówku, przedrzeźniał slogan: – Krzepi… krzepi… krzepi…
– A może nam zdrowiej będzie bez tej białej trucizny? – zauważył inny wysoki. Postawił szybko na półce wyjęte z koszyka dwie torebki ze skrystalizowanym burakiem cukrowym i nie ustając w swoim zamiarze zracjonalizowania diety, przypomniał:
– Minister zdrowia Szumowski słusznie w ubiegłym roku tłumaczył, że ani cukier, ani mięso nie są wskazane – osłabiają system immunologiczny. Zalecał dużo warzyw. Pamiętam, że mówił o 600 gramach dziennie. Aby organizm był odporniejszy na koronawirusa.
– Panie! Taki mądry był, a sam złapał zarazę! – wtrącił młokos uginający się od ciężaru wybranych towarów.
Inny młody przedarł się między rozdyskutowanymi a półkami i rozejrzawszy się, dobiegł do drzwi, by z hukiem je zamknąć. Aż spadły z regału i poturlały się pod moje nogi trzy nie tak znowu niewinne, kuszące witaminami cytryny.
Na chwilę zapadła cisza. Podniosłam cytryny i po chwili wahania położyłam je na zauważonym małym transporterze sklepowym, obok jakichś wybrakowanych owoców.
– Jak to pani wytłumaczyć… – mówił do kasjerki kolejny klient – siwowłosy, zażywny jegomość o imponujących gabarytach.
– Podwyższanie ceny, jak to bywało i teraz widać choćby na wędliniarskim czy w cukierniczym, to nie to samo, co podnoszenie jakości produktu. Taki cukier na przykład – postawisz go na wyższej półce towarów luksusowych, a on będzie miał nadal 100 procent cukru w cukrze. Dzisiaj nie jest droższy, bo mu nagle nie przybyło, powiedzmy 20 procent. Widział zresztą kto taki cukier, by miał 120 procent cukru w cukrze? A wędlina ma więcej mięsa, że droższa? A wtedy chcieli, bym płacił za cukier, jakby miał 120 procent. Dziś tak samo za wędlinę chcą. I końca nie widać… Co pani na to? – wwiercał się oczami w twarz wyraźnie już zniecierpliwionej kasjerki. Natychmiast zareagowała:
– Panie, tu nie uniwersytet ani ministerstwo! Kupuje pan czy nie? Jak nie, to proszę innym klientom nie zastawiać kasy!
– Też coś! Uniwersytet… – siwowłosy klient prychnął i demonstrując wstrząsaniem ramion i pomrukiwaniem obrażonego, umknął ku półkom. Dostrzegłam, że rezygnował z części zakupów i wybierał inne z zamrażarki.
Do kasy podeszła starsza niewysoka, siwowłosa kobieta. Z namysłem, majestatycznie wykładała na taśmę swoje towary. Gdy uporała się z nimi, ni stąd, ni zowąd zaczęła z ożywieniem opowiadać:
– Ki diabeł zamerdał ogonem tym ministrom od roli? Mam dwie wnuczki i trzech wnuków. Wszystkie chcą kaszki z sokiem malinowym albo z cukrem, ciasteczek od babci, leniwych od babci, placka od babci, naleśników od babci… omletów też. Lubią paróweczki cielęce, świeże masełko i dobry kotlecik mielony – wyliczała, raz po raz zerkając na kasjerkę operującą czytnikiem cen.
– To ja teraz chcę rekompensaty od ministra! – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Na darmo wyczekiwała reakcji kasjerki pochylającej się nad towarami – czytnik najwyraźniej nie rozpoznawał kodów kreskowych.
– Co, źle mówię? – nie ustawała w próbach dialogu z kasjerką.
– A wie pani, ledwo co mam dla siebie… – mówiła już nieco zgaszonym głosem.
Kasjerka nadal milczała, zajęta żonglerką produktem i czytnikiem.
– Przepraszam… – widok daremnych siłowań kasjerki ukrócił jej wylewność.
A gdy żywioły elektroniczne w końcu wyliczyły sumę i z kasy wyskoczył paragon (uff!), teraz z namaszczeniem wydłubywała z pękatej portmonetki moneta po monecie. Kasjerka w skupieniu i cierpliwie zgarniała bilon. Siwowłosa kobieta jeszcze westchnęła i zamknęła portmonetkę.
– Miało być lepiej, a jest coraz gorzej. Jak żyć, gdy już nie ma z czego rezygnować. A kto biedny lub głodny nie może być godny? – zaakcentowała. Kasjerka spojrzała na nią i odrzekła:
– Dziękuję. Zapraszamy na zakupy. Do widzenia!
Siwowłosą kobietę jakby zamurowało, spojrzała na kasjerkę i bez słowa po chwili wolno pakowała zakupy do dwóch lnianych toreb: kilka torebek mąki, cukier, sól, jajka, ser w wiaderku, olej, chleb i ziemniaki. Zaraz też, zmagając się z dźwiganiem tylu kilogramów, zsunęła na brodę czarną maseczkę i z twarzą stężałą od chmurnych emocji (a może duszności) zmierzała do wyjścia jak pokonana. W uchylonych drzwiach jednak jeszcze się odwróciła, by swój pobyt w sklepie zakończyć nieoczekiwanie wykrzyknieniem:
– Do widzenia państwu!
Wkrótce ustały jakieś nagle ciche komentarze. Pozostali w sklepie, już nieliczni, wszyscy w maseczkach, milcząc, stali w kolejce karnie, w odstępach, ze swoimi napełnionymi koszykami. Atmosfera zelżała – dwaj następni klienci, starsi mężczyźni, sprawnie wykładali na ladę swoje towary i szybko płacili kartami. Nadzieja na finał przy kasie moich zaopatrzeniowych starań rosła.
– Dlaczego w tym w miarę przestronnym sklepie tyle klientowskich i donośnych dyskusji? Niestety, spod maseczek mowa jest zniekształcona, przytłumiona, więc dopiero głośna jest słyszalna… Takich manifestacji poglądów, zwierzeń i dialogów z kasjerkami jednak nie ma w dużych marketach. Kim są ci ludzie? Jest tu jakaś pokrewna dusza? Niekiedy nawet trudno rozpoznać znajomych. A może to zadomowieni stali bywalcy mieszkający w pobliżu? Pandemia z obowiązującymi zasadami bezpieczeństwa już tak długo skazuje starszych, zwłaszcza samotnych i mniej sprawnych, na zamknięcie w domach, godziny milczenia i poczucie izolacji. Naturalne kontakty są ograniczone lub niemożliwe – zamyśliłam się, wertując wspomnienia.
Dawniej w rozgorączkowaniu i pomstowaniu, wręcz wojowniczo, a nie z poczuciem humoru dla animuszu czy skarżąc się jak tutaj – dyskutowano niemal wszędzie i po każdej podwyżce cen, wówczas regulowanej odgórnie… – ciągnęłam myśl, już ledwie zerkając na stojących przede mną.
Pobieżnie analizowałam nasuwające się na myśl wątki, które w kotle opinii publicznej, stawianym zazwyczaj na płomieniach frustracji, zawsze bulgoczą… Bezlitosne dla kredytobiorców banki… O nich z przekąsem ktoś niedawno w korespondencji adresowanej do mnie napisał: Dwie tragedie naraz – powietrze morowe i ja na diecie bankowej. Temat rzeka w komentarzach. Na tej liście narzekań są też podatki z nowo przybyłym CIT. Widoczne na każdym paragonie.
A czyż po obserwacji dyskusji i komentarzy wypisywanych w Internecie na różnych forach trudno się oprzeć wrażeniu, że wolność słowa i anonimowość przede wszystkim otworzyły kolejną puszkę pandory – z hejtem i fake newsami. Na drugim koniuszku tej nici od lat jest telewizja zjadająca zegary ludziom wybierającym bierność. Tak oto żywy dialog w epoce alienacji, nasilonej pandemią, osiadł na mieliźnie. Ostygł. Empatia zszarzała, skruszała. Kto choćby się wychyli ze szczerą ludzką mową do strapionych, gdy pospiech, kolejka, nakazy, przyjęty kanon…
Kultura, twórczy zapał… i ścieżynka online – żachnęłam się na samą myśl o skutkach zamęczania oczu kilkunastogodzinnymi aktami woli twórczej i dodatkowo rozpoznawaniem, co też świat w tym czasie stworzył, rozstroił lub popsuł. A kto w domowych izolatoriach czyta książki, literaturę piękną? Dzieci, młodzież, studenci mają lektury obowiązkowe. A ich rodzice, starsi? Biblioteki zdigitalizowały górę klasyki. Dostępna online. Niechby malkontenci sięgali po źródła, w których dojrzą słońce wychylające się ze słów, obrazów, kapiące z piór wielkich duchem, zamiast zanurzać się w smoliste bajora utyskiwań, złości i innych poczwarnych emocji, szkodliwych nawet dla zdrowia.
Nie tracić ducha – to najważniejsze! Kto żyw, niech wypowie wojnę zwątpieniu i czarnowidztwu! – postulowałam w myślach, bezsilna wobec okoliczności, w których jedyne ogniki zdawała się podtrzymywać ludzka troska o pożywny stół codziennej biesiady.
Przypomniałam sobie, nie wiedzieć dlaczego w tym momencie, zasadę wiekowej uniwersyteckiej profesor historii, która tak mnie zdumiała swoim wyznaniem: 2 razy na klucz. Gdy wychodzę z domu, zamykam nie tylko drzwi, lecz także usta. Z obcymi tylko na dystans, a co najwyżej z daleka: dzień dobry albo z uśmiechem się odkłaniam – znajomym. Była żywym przykładem tej godnej postawy, ciesząca się autorytetem, szacunkiem, w tym dla swojego wieku. Tyle że choćby się waliło i paliło, swoją powściągliwością, przeciąganą do granic absurdu, rozsiewała wokół siebie pustynię. A życie przemilczało niejeden nokturn nad pustym stołem. Bieda sama zamyka usta upokorzonym zadawanymi przez nią udrękami… – moje nagle rozdarte cieniami rozmyślania przerwała stojąca przede mną w kolejce skromnie ubrana dziewczyna:
– Dla mnie również, a jestem studentką, każdy grosik ma wymiar godności życia! – oświadczyła, zbliżając kartę kredytową do terminalu.
Stefania Pruszyńska
Ilustracja: INTRO 1, Stefania Pruszyńska. Praca z cyklu: Obrazy z oazy. Pandemia 2020/2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
(Publikacja zaktualizowana)