Profobiczne strategie i taktyki? Profobiczna edukacja? Nie ma takich? A te newsowe armatki nadziewane gigantycznymi portretami owadów i informacjami urastającymi do rangi światowych sensacji? Od razu wiadomo: cel uświęca środki – w dossier skrzydlatych bezkręgowców od prawieków wpisuje się najwięcej ekstremalnych ludzkich emocji. Praprzodkowie, żeby przetrwać, musieli mieć respekt dla owadów i uczyć się nie wchodzić im w drogę. One tymczasem nieustająco dostarczały i dostarczają dowodów, że stać je na wszędobylstwo.
Jednego dnia w newsie szamotał się z moją wrażliwością i zaciekawieniem skrzydlaty emigrant z Afryki. I to jego jako innego wśród tubylczych bezkręgowców śledziły władze sanitarne jakiegoś niemieckiego landu po alarmującym donosie jednego z mieszkańców. Nie zdziwiła mnie ta sytuacja – skrupulatni Niemcy, ceniący ład, czystość, znakomicie zorganizowani i wykazujący się nieprzeciętną ekowrażliwością, a też masowo podróżujący po świecie, wiedzą, że przemieszczanie się z kontynentu na kontynent sprzyja nieświadomemu importowi różnych małych zwierząt, podobnie jak mikroorganizmów. Poważne obawy więc nie tylko przyrodników może wzbudzić każde nietypowe zdarzenie w przyrodzie. A pojawienie się nieznanego owada lub innego przedstawiciela fauny uzasadnia natychmiastowe powiadomienie odpowiednich służb. Wiadomo: obcy przybysz, zwłaszcza wykazujący cechy ekspansywnego agresora, może narażać ludzi na niebezpieczeństwo czy zagrozić równowadze ekosystemu.
Po tej sensacji w wiadomościach nachalnie wtłaczanych przez moce elektroniczne na pulpit mojego monitora odnotowałam kolejną: do afrykańczyka dołączył azjata – szerszeń gigant, groźny dla ludzi i pszczół. Przybywało i przybywało tych owadzich jestestw w newsletterach z ich wizerunkami na fotografiach i opisami w treściach publikacji. U schyłku lata 2021 wieści zdominowały hordy pomarańczowych biedronek, które zawędrowały z Azji aż do Wielkopolski, by tutaj szukać w domostwach gościnnego ciepłego zimowiska. To była tylko część prawdy. Miałam tych biedronek zatrzęsienie jak nigdy dotąd – całe gromady małych rudawooranżowych istotek w czarne kropki uprawiały wspinaczkę i fruwanie na balkonie i w pokojach. Jednak pobyły tylko kilka dni i odleciały. Tak więc przesadzono w informacjach o ich zamiarach osiedleńczych. Autopsja także przeczyła złej famie przekazywanej z ucha do ucha, jakoby kąsały: żadna z nich, mimo że nieraz sfruwały na ramiona i ręce, mnie nie ugryzła.
Najwyraźniej myślenie marketingowe w mediach nie spało – kampanię informacyjną o koronawirusie, gdy pandemia słabła, uzupełniano doniesieniami o owadach. Wiadomości w newsach spływały hurtowo. Nieprzeczytana wiadomość powracała ikonką na ekran komputera – powtarzana najpierw kilkakrotnie przez lidera w tej branży – fonicznego komercyjnego nadawcę. Za nim niemal to samo serwowali pozostali producenci nowinek. Tak więc nowatorska tresura odbiorców newsów z badaniem odruchów Pawłowa, wpleciona w marketing reklamowy mediów XXI wieku, miała perspektywy.
Lawina newsowa rozstrajała moje zegary. Dekoncentrowała. Taka była cena pochopnej zgody na newslettery wbrew własnym zwyczajom, preferencjom czytelniczym i mimo wiedzy o kuchni marketingowej. A w tym przybytku pitraszenia biesiadnych potraw dania są przygotowywane ze znawstwem reakcji odbiorców, bazującym na wiedzy pozyskanej z wielodyscyplinarnych badań. Nieetyczne menu może skrywać wiele ingrediencji, na przykład: masowy magnetyzm rozbuchanymi sensacjami i manipulowanie emocjami odbiorców. Obraz najczęściej jest kluczem, a nagłówek – intrygującym szyfrem publikacji nastawionej na wywołanie co najmniej dreszczy jej czytelnika-widza.
Kto przynajmniej raz miał status królika doświadczalnego, wie, jaki kosmos dzielił go w takiej sytuacji od statusu królika zażywającego wolności. Trudno przewidzieć, że wyzwanie może się okazać irytujące i nastawiające lękowo. To akurat, z którym miałam do czynienia, skutkami nie budziło wątpliwości: eksperymentowało na podświadomości i ukrytymi w niej, zakodowanymi, odruchami obronnymi. Bo czymże mogły być bliskie spotkania z okazami entomologicznymi: osobnikiem z wyłupiastymi oczkami i masywnymi organami zagłady albo innym dorównującym mu gabarytami, pokrytym jakimś mechowatym owłosieniem i wyposażonym w odnóża o ościstych szpetnych kształtach, nie wróżących żadnej istocie w pobliżu niczego dobrego. Wprawdzie te osobniki były olbrzymami tylko na fotografiach, w naturze przecież nie osiągającymi takich rozmiarów, lecz wraz z opisami ich cech, miały wszelkie właściwości dynamitu dla odbiorcy – bez najmniejszych szans na zdobycie u niego nawet odruchu tolerancji dla ich fizjonomii. Sama, atakowana gigantomanią prezentacyjną owadzich jestestw, nie zdołałam utrzymać w ryzach swoich reakcji, zazwyczaj przyjaznych i zarazem zdroworozsądkowych, opartych o obiektywną wiedzę naukową, którą niemal zawsze w uzasadnionych sytuacjach uzupełniam i pogłębiam sięganiem do naukowych źródeł zaktualizowanych informacji. Tym razem było to trudne – z braku motywacji do podwajania dawki odrazy. Reasumując – newsowa edukacja entomologiczna pobudzała zdecydowanie negatywne, fobiczne emocje.
Zdobyłam się jednak na to, że oceniałam te owady według subiektywnej skali. Jednakże ustanowiona przeze mnie liczba 10 jako maksimum profobii okazywała się niedopasowana do rozwijającej się dramaturgii. Kolejne modyfikacje profobicznych wielkości: 20, 35, 50… zaprowadziły mnie na szczyt szczytów: 200. – Hiperolbrzym! – szacowała owada moja odrętwiała już nieco wyobraźnia. Nic dziwnego, ten osobnik, powiększony do nadnaturalnych gabarytów, przerażał. Miał jakieś łopatowate czy szczypcowate wdzięki, kruczoczarne gęste a cienkowłose, różnej długości upierzenie i patrzył na mnie z ekranu monitora jak wygłodzony barbarzyńca na smakołyk. Od razu wygasiłam monitor i ogłosiłam kilkudniowy bojkot Internetu i komputera!
Na niewiele się to zdało. Nękanie wyskakującymi ikonami powróciło i nie ustawało. Mimo że działania antysabotażowe, antynewsowe, dawały nadzieję na opanowanie tej bezlitosnej materii. Aż którejś nocy obrazy i emocje przeniknęły w sen. Olbrzymie owadzie zjawy o urodzie tych ze znanego filmu przygodowego „Tajemnicza wyspa” Russella Mulcahy`ego z 2005 roku, zrealizowanego na podstawie powieści Juliusza Verne`a, terkotały, popiskiwały, furczały, burczały i pędziły wprost na mnie. Rozpaczliwie szukając osłony przed nimi, schroniłam się w jakiejś szafie, gotowa uprawiać tam sztukę przetrwania. Rozmyślałam w popłochu i udręczeniu, jak zmienić samoobronną kreatywność na efektywniejszą. Jak stworzyć bufor wokół wizji chcianych, aby je oddzielić od niechcianych… W tym momencie od sennych koszmarów uwolnił mnie mój kot Książę Felice – przyjacielskim pomrukiwaniem. Empatyk!
Po kilku dniach spokoju od owadzich bohaterów newsów, tuż przed świtem – obudził mnie natrętny bzyk. – Ach! To tylko swojska mucha! – niemal radośnie przyjęłam współobecność niedużej reprezentantki muszego rodu, harcującej na kloszu lampy, a zaraz przelatującej niczym odrzutowiec na szybę, by po kilku sekundach zasiąść do uczty na talerzyku z okruchem. Zadowolona ze śniadania, wkrótce dreptała po okładce książki. Cichuteńko.
– Niech nawet sobie bzyczy… – myślałam już bliska szczęśliwości. Zatroskałam się jednak: – Lepiej jednak pomóc jej wyfrunąć na wolność… Zdecydowanie tak! – otworzyłam okno i trochę pogimnastykowałam się z ręcznikiem. Poleeeeeeciała!
Wyskakujące na dolnym pasku monitora newsy, sygnalizowane nieznośnym dźwiękiem dzwonka, który mnie musztrował już miesiąc, dezorganizując pracę, myślenie i burząc spokój – w końcu rozbroiłam wraz z frustrującą edukacją o owadach. Jakaż to ulga!
Stefania Pruszyńska
(Felieton pisałam w 2021 roku).