12 mieszkańców Indii w portrecie. Zapraszam do galerii.
Indie – galeria 170 zdjęć
Życie codzienne w Indiach. Zdjęcia zrobione w Delhi, Mandawie, Jaipurze, Agrze oraz małych wioskach. Zapraszam do galerii.
Indie – Dominiki w podróży (1/4). Delhi.
Podróż do Delhi trwała 12 godzin z przesiadką na samolot w Helsinkach. Stolica Indii przywitała nas podmuchem żaru. 43 stopnie Celsjusza. W nocy temperatura nie spada poniżej 30. Pierwsza noc bezsenna.
W Delhi mieszka ponad 10 mln mieszkańców(!). To najbardziej „zachodnie” miasto Indiach. Ale wpływy naszej kultury widoczne są bardziej w telewizji indyjskiej niż na ulicy. Pełna egzotyka. Im dalej od „New Delhi”, tym ciekawiej.
Bogactwo ściera się ze skrajną biedą na każdej ulicy. Bezdomni śpią na kartonie lub gołym betonie. Jest tak gorąco, że łóżko zbędne. Ich majątek stanowi często jedynie pusty garnek i to co mają na sobie.
„Prywatna inicjatywa” wśród hindusów jest wyjątkowo aktywna. To nie Egipt, Włochy czy Maroko, gdzie w największy upał życie spowalnia. W Indiach każdy coś robi, gdzieś się śpieszy. Masz brzytwę? Możesz być golibrodą. Masz klej? Zaoferuj usługi wulkanizacyjne. Nie masz nic? Wynajmij za 20 rupii dziennie rikszę i woź ludzi.
Niezwykle poczuliśmy się zwiedzając Jama Masjid – największy meczet w Indiach. Tydzień wcześniej oglądaliśmy reportaż na Discovery o tym miejscu, a teraz tu jesteśmy. Chłoniemy atmosferę poranka w Delhi…
Po zwiedzaniu nie marnujemy czasu – wskakujemy na rikszę i za 100 rupii (5 zł) jeździmy po bocznych uliczkach starego miasta. Pomimo iż krowy są masowo wywożone poza stolicę Indii, to spotykamy je ciągle i wszędzie.
Zdjęcia w galerii nr 1.
Indie – Dominiki w podróży (2/4). Mandawa.
Mandawa to niewielkie miasteczko, które słynie z haveli – ozdobionych pięknymi freskami rezydencji kupieckich. Havele ładne, ale dużo ciekawsze jest życie mieszkańców.
Dominikę chwyta za rękę mała dziewczynka. I tak ją trzyma przez cały spacer… Dzieci proszą o „bom bom” (cukierki) lub „pen” (długopis). Niestety jedyny i ostatni długopis wydaliśmy we wcześniejszej wiosce… Pieniędzy nie dajemy – dzieci mogłyby się nauczyć takiego sposobu na zarabianie w życiu. W kolejnych dniach bierzemy hotelowe mydełka i szampony. Dzieciaki zachwycone.
Idzie z nami chłopiec – na oko 10 lat. Pytam go:
– Kim chcesz zostać w przyszłości?
– Przewodnikiem. To najlepszy zawód w Indiach.
Sporą atrakcją jest nocleg w pałacu „Mandawa Castle”. Obecny właściciel Maharadża – przerobił połowę posiadłości na hotel (trzeba z czegoś żyć). Ale jaki hotel! Mamy wrażenie, że za wyjątkiem dodania klimatyzacji stan i wyposażenie pokoi jest pierwotne. Wspaniała atmosfera. Czujemy się jak goście Maharadży. Zdjęcia w galerii nr 2
Indie – Dominiki w podróży (3/4). Jaipur (Dżaipur).
Odstawiamy bagaże w hotelu i ruszamy do centrum. Najlepszym środkiem transportu na większe odległości jest zielono-żółta motoriksza. Są wszędzie. Wystarczy na chwilę przystanąć przy ulicy i od razu jakaś podjeżdża.
Przed skorzystaniem z motorikszy konieczne jest wynegocjowanie ceny przejazdu. Kwota wyjściowa to z reguły 300-400 rupii. Reakcja na to powinna być tylko jedna. Grymas na twarzy i zwrot na pięcie w przeciwną stronę. Cena natychmiast spada do 200 rupii. „It`s to much – we can give you 60”. Po usłyszeniu kwoty rikszarz odwdzięcza się pięknym, wyuczonym grymasem. Tłumaczy, że tam gdzie chcemy jechać jest daleko, przekonuje, że zgodzi się tylko na 200… Wtedy kończymy rozmowę i idziemy do przodu „rozglądając się” za kolejną rikszą. Cena natychmiast spada do 80 rupii (ok. 4 zł). Wsiadamy.
Dowiedzieliśmy się, że za przejazd na odległość do 10 km hindusi płacą 50 rupii. Ale ta cena jest nieosiągalna dla turystów. Dla nas to bez znaczenia – targujemy się za każdym razem tylko dla przyjemności. 🙂
W mieście należy koniecznie zejść z głównych traktów do bocznych uliczek. Ma to kilka zalet. Po pierwsze uwalniamy się od naganiaczy. Po drugie tylko w ten sposób można poznać w pełni autentyczne życie w Indiach. Po trzecie ludzie nie widują tam prawie nigdy turystów. Są bardziej zainteresowani i otwarci. Łatwiej ich zagadać, porozmawiać, liczyć na zaproszenie.
Zainteresowani przystajemy obok sprzedawcy miejscowego przysmaku – liści bananowca, które wypełnia się różnymi dziwnymi składnikami. Sprzedawca częstuje nas srebrnymi kuleczkami. Dominika nie jest do nich przekonana. Ja próbuję widząc, że inni ludzie też je spożywają. W ustach pojawia się smak cukierków miętowych spryskanych tanim damskim perfumem. Po kilku minutach świat trochę wiruje w głowie. Myślę, że to od upału. Wieczorem dowiadujemy się, że poczęstowano nas lokalnym halucogennym narkotykiem.
Kolejnego dnia wjeżdżamy na słoniu do fortu Agra. Piękne miejsce, pocztówkowe widoki. Na ścianach pałacu małe lusterka. Mieszkańcy pałacu wierzyli, że chronią przed złymi duchami. Po prostu jak taki duch zobaczy swoje odbicie w lusterku, to się wystraszy i ucieknie.
Pałac Wiatrów najlepiej obejrzeć o dwóch różnych porach dnia. Zmienia wtedy kolor fasady – inaczej padają promienie słońca. Pałac znajduje się w samym centrum.
Po powrocie do Polski dociera do nas informacja o zamachach bombowych w Jaipurze. Zginęło 80 osób (sami hindusi). Bomby wybuchły w centrum na kilku ulicach, także pod Pałacem Wiatrów. Tam gdzie chodziliśmy kilka dni temu… Mamy nadzieję, że nic się nie stało ludziom, których poznaliśmy… Zdjęcia w galerii nr 3.
Indie – Dominiki w podróży (4/4). Agra.
Najbardziej brudne z dotychczas odwiedzonych miast. Najdziwniejsze w Indiach jest to, iż pomimo tego całego brudu, upału, kurzu hindusi są zawsze czyści i schludnie ubrani.
Do Agry dojeżdżamy wczesnym popołudniem – mamy sporo czasu. Wyruszamy w miasto.
Następnego dnia wczesnym porankiem jedziemy rikszą obejrzeć Taj Maral – jeden z 7 cudów świata. To mauzoleum, które wybudował lokalny władca Szahdżahan dla uczczenia pamięci zmarłej żony. Bardzo ją kochał. Urodziła mu 14 dzieci. Zmarła przy porodzie ostatniego.
Tadź Mahal budowano 22 lata przy pomocy:
– 25 000 robotników,
– 1000 słoni, które nosiły marmur z kamieniołomu odległego o 350 km.
Sam Szahdżahan został pod koniec życia uwięziony przez swojego syna w forcie („za rozrzutność”). W ścianie zrobiono mu niewielką dziurę, przez którą mógł oglądać dzieło swojego życia – Tadź Mahal.
Mauzoleum robi wrażenie. Większość zwiedzających to hindusi. Przybywają z całych Indii.
Mijamy hinduską rodzinę – prosimy o wspólne zdjęcie nieświadomi, jakie to przyniesie konsekwencje… Za chwilę stajemy się atrakcją równie istotną, co wielkie mauzoleum. Ośmieleni hindusi podchodzą i TO ONI CHCĄ z nami zrobić zdjęcie. Co chwilę inna rodzina. Niektórzy przyjechali z mniejszych miast – to chyba ich pierwszy tak bliski kontakt z białym człowiekiem. Zdjęcia chętnie pokażą w rodzinie.
Szczególne wzięcie ma Dominika. Kobiety zachwycają się jej wyglądem i nieśmiało, ale szczerze prawią komplementy „you are so beautiful…”. Dominika to samo mówi o hinduskach. Przypomina mi się obejrzana w hinduskiej telewizji reklama balsamu do ciała Dove. Obiecuje kobietom, że po 3 użyciach skóra zostanie znacznie wybielona… W Polsce mamy ten sam balsam, ale działa odwrotnie. 🙂
Wdajemy się w dłuższą rozmowę z rodziną z Kalkuty. Jeden z mężczyzn jest kucharzem nauczycielem. Otrzymujemy zaproszenie do odwiedzin – obiecują, że pokażą nam Kalkutę, zapewnią nocleg i wyżywienie. Dają numer telefonu do siebie. Może kiedyś skorzystamy.
W południe ruszamy na zakupy. Żar leje się z nieba, jest naprawdę gorąco. Dlatego wskakujemy na rikszę rowerową. Pęd powietrza i daszek nad głową przynoszą trochę ulgi. Tylko nam, bo dla rikszarza to naprawdę ciężka praca. Kiedy nie może podjechać pod górkę chcę wstać i mu pomóc – trudno patrzeć jak się męczy. Słyszę „Don`t worry my friend. I`m strong”. Trudno w to uwierzyć patrząc na jego patyczakową posturę. Za 2 godzinną jazdę dajemy mu 150 rupii. Dla nas to grosze – dla niego najlepszy kurs miesiąca. Tym bardziej, że od każdego sklepu, do którego nas zawiózł dostaje 20 rupii ekstra.
Wieczorem spotykamy Puranchanda, któremu obiecaliśmy kurs dzień wcześniej. Proponuje 3 godzinną jazdę tylko za 20 rupii (1 zł)… Tłumaczy, że ostatnio ma pecha i chce koniecznie nas przewieźć, abyśmy przynieśli mu szczęście. Dobrze mówi po angielsku i jest wyjątkowo sympatyczny, wskakujemy. Po drodze dużo opowiada o Indiach, Agrze, zwyczajach i ludziach. Okazuje się, że Puranchand jest analfabetą (po angielsku tylko mówi). Prosi, abyśmy przeczytali mu list, jaki zostawili mu turyści. Czytamy, a on łapczywie nasłuchuje. „Puranchand jest bardzo zaufaną osobą. Obwoził nas po miejscach, których nie moglibyśmy zobaczyć. Jest bardzo przyjacielski, dziękujemy Tobie”. Podpisy. Na twarzy Puranchanda widać wzruszenie i dumę. Karteczkę zawija i chowa do kieszonki w koszuli. Wozi ją ze sobą jak największy skarb… Zdjęcia w galerii nr 4.