Indie – Dominiki w podróży (4/4). Agra.

agra, taj mahal
GALERIA ZDJĘĆ 4

Najbardziej brudne z dotychczas odwiedzonych miast. Najdziwniejsze w Indiach jest to, iż pomimo tego całego brudu, upału, kurzu hindusi są zawsze czyści i schludnie ubrani.

Do Agry dojeżdżamy wczesnym popołudniem – mamy sporo czasu. Wyruszamy w miasto.

Następnego dnia wczesnym porankiem jedziemy rikszą obejrzeć Taj Maral – jeden z 7 cudów świata. To mauzoleum, które wybudował lokalny władca Szahdżahan dla uczczenia pamięci zmarłej żony. Bardzo ją kochał. Urodziła mu 14 dzieci. Zmarła przy porodzie ostatniego.

Tadź Mahal budowano 22 lata przy pomocy:
– 25 000 robotników,
– 1000 słoni, które nosiły marmur z kamieniołomu odległego o 350 km.

Sam Szahdżahan został pod koniec życia uwięziony przez swojego syna w forcie („za rozrzutność”). W ścianie zrobiono mu niewielką dziurę, przez którą mógł oglądać dzieło swojego życia – Tadź Mahal.

Mauzoleum robi wrażenie. Większość zwiedzających to hindusi. Przybywają z całych Indii.

Mijamy hinduską rodzinę – prosimy o wspólne zdjęcie nieświadomi, jakie to przyniesie konsekwencje… Za chwilę stajemy się atrakcją równie istotną, co wielkie mauzoleum. Ośmieleni hindusi podchodzą i TO ONI CHCĄ z nami zrobić zdjęcie. Co chwilę inna rodzina. Niektórzy przyjechali z mniejszych miast – to chyba ich pierwszy tak bliski kontakt z białym człowiekiem. Zdjęcia chętnie pokażą w rodzinie.

Szczególne wzięcie ma Dominika. Kobiety zachwycają się jej wyglądem i nieśmiało, ale szczerze prawią komplementy „you are so beautiful…”. Dominika to samo mówi o hinduskach. Przypomina mi się obejrzana w hinduskiej telewizji reklama balsamu do ciała Dove. Obiecuje kobietom, że po 3 użyciach skóra zostanie znacznie wybielona… W Polsce mamy ten sam balsam, ale działa odwrotnie. 🙂

Wdajemy się w dłuższą rozmowę z rodziną z Kalkuty. Jeden z mężczyzn jest kucharzem nauczycielem. Otrzymujemy zaproszenie do odwiedzin – obiecują, że pokażą nam Kalkutę, zapewnią nocleg i wyżywienie. Dają numer telefonu do siebie. Może kiedyś skorzystamy.

W południe ruszamy na zakupy. Żar leje się z nieba, jest naprawdę gorąco. Dlatego wskakujemy na rikszę rowerową. Pęd powietrza i daszek nad głową przynoszą trochę ulgi. Tylko nam, bo dla rikszarza to naprawdę ciężka praca. Kiedy nie może podjechać pod górkę chcę wstać i mu pomóc – trudno patrzeć jak się męczy. Słyszę „Don`t worry my friend. I`m strong”. Trudno w to uwierzyć patrząc na jego patyczakową posturę. Za 2 godzinną jazdę dajemy mu 150 rupii. Dla nas to grosze – dla niego najlepszy kurs miesiąca. Tym bardziej, że od każdego sklepu, do którego nas zawiózł dostaje 20 rupii ekstra.

Wieczorem spotykamy Puranchanda, któremu obiecaliśmy kurs dzień wcześniej. Proponuje 3 godzinną jazdę tylko za 20 rupii (1 zł)… Tłumaczy, że ostatnio ma pecha i chce koniecznie nas przewieźć, abyśmy przynieśli mu szczęście. Dobrze mówi po angielsku i jest wyjątkowo sympatyczny, wskakujemy. Po drodze dużo opowiada o Indiach, Agrze, zwyczajach i ludziach. Okazuje się, że Puranchand jest analfabetą (po angielsku tylko mówi). Prosi, abyśmy przeczytali mu list, jaki zostawili mu turyści. Czytamy, a on łapczywie nasłuchuje. „Puranchand jest bardzo zaufaną osobą. Obwoził nas po miejscach, których nie moglibyśmy zobaczyć. Jest bardzo przyjacielski, dziękujemy Tobie”. Podpisy. Na twarzy Puranchanda widać wzruszenie i dumę. Karteczkę zawija i chowa do kieszonki w koszuli. Wozi ją ze sobą jak największy skarb… Zdjęcia w galerii nr 4.